Z dawnej stolicy Laosu do Vientiane (stolicy aktualnej)

Zanim ruszyliśmy w podróż do aktualnej stolicy Laosu, czyli Vientiane, postanowiliśmy jeszcze zatrzymać się na kolejny dzień w Luang Prabang by dobrze wykorzystać możliwość poznawania tego pięknego miasta. Naszym celem stały się liczne świątynie buddyjskie oraz możliwość uczestniczenia w rytuale przekazywania posiłków mnichom buddyjskim.
Jeśli chodzi o świątynie w Luang Prabang to można śmiało powiedzieć, że są to najciekawsze obiekty charakteryzujące to miasto. Zachwycają architekturą i zdobieniami, a często przy tym również niesamowitym klimatem. Jedną z najbardziej znanych (choć wcale nie najciekawszych) jest świątynia Wat Xieng Thong. Zbudowana w 1560 roku przez króla Setthathirata znajduje się w pobliżu zbiegu rzek Nam Khan i Mekongu.

img_8208

Na terenie tej świątyni znajdują się również inne interesujące budynki, a wśród nich kaplica z urnami rodziny królewskiej. Świątynia stała się na tyle ciekawym obiektem turystycznym, że za wejście na jej teren pobiera się opłaty (20 tys. kipów).
Jeżeli jednak chcemy zaoszczędzić pieniądze to z powodzeniem można zadowolić się mnóstwem innych świątyń, z których kilka znajduje się całkiem blisko Wat Xieng Thong (np. Wat Si Bun Heuang czy Wat Sop). O pełnych godzinach mnisi korzystając z ogromnych bębnów znajdujących się przed większością świątyń, wybijają rytmy, często z towarzyszeniem innych mnichów grających na innych instrumentach perkusyjnych. Przebywając w okolicy cypla zbiegu rzek można słuchać takich nawoływań z wielu świątyń jednocześnie co dodatkowo potęguje ten rytuał.

img_8210

Znanym rytuałem praktykowanym tutaj od wieków jest również przemarsz mnichów po ulicach miasta o świcie (czyli mniej więcej o godz. 6:00) by do zawieszonych na sznurach, specjalnych koszach na ryż, zbierać to co podarują im oczekujący na nich na ulicach mieszkańcy (a teraz również często turyści). Gromady ludzi jeszcze przed świtem zasiadają na chodnikach głównych ulic miasta z różnymi posiłkami, wśród których głównie dominuje kleisty ryż przechowywany w bambusowych laotańskich koszykach, a także banany i inne owoce. Gdy na ulicy pojawia się „sznur” mnichów w pomarańczowych szatach w milczeniu przechodzą wzdłuż ludzi, którzy przekazują im przygotowane dary. My również zbudziliśmy się o godz. 5:15, by przed godz. 6:00 wraz z innymi przekazać mnichom zakupiony w tym celu ugotowany ryż. Gdy zasiadaliśmy było ciemno. Mnisi pojawili się około 6:10 by przez około 15 minut w milczeniu przyjmować dary.

pic_0469

Warto tutaj dodać, że poznaliśmy ten zwyczaj już wcześniej w Huay Xai oraz w Muang Ngoi gdzie o świcie mnisi również przemierzali ulice tyle, że śpiewając mantry. Będąc w Luang Prabang warto więc zobaczyć tę ciekawą tradycję, a jeszcze lepiej wziąć w niej udział, by poczuć mistycyzm tej wielowiecznej tradycji.

Po dobrze spędzonym czasie w Luang Prabang udaliśmy się do aktualnej stolicy Laosu. Postanowiliśmy udać się do Vientiane autobusem. Odległość 384 km autobus określany tutaj jako Express Bus pokonuje w czasie od 10 do 11 godzin! Niezły ten „ekspres” 🙂 Tak długi czas tej podróży wynika głównie ze względu na kiepski stan drogi, ale także z powolnego pokonywania różnych wiosek znajdujących się na tej trasie, ponieważ kierowca próbuje w każdej z wiosek „uzupełnić skład” pasażerów, a także zatrzymuje się w różnych miejscach gdzie lokalni pasażerowie chcą wysiąść znosząc swoje ciężkie bagaże. Do takiego klimatu zdążyliśmy już przywyknąć 🙂 Nasz kierowca przy okazji zabrał na dach autobusu cały ogromny skład bambusa, który na zasadzie 2 w 1 (przewóz ludzi i przewóz towarowy) stał się zapewne dla niego dodatkowym źródłem zarobku. Do Vientiane dojechaliśmy po 11 godzinach jazdy i pierwszą czynnością jaką zajęli się kierowca i jego pomocnik było rozładowanie tego dachowego towaru na jakimś mocno zapylonym placu.

Autobus bamboo

Nikogo tutaj nie interesuje czy ktoś się śpieszy (w autobusie jechały również dwie izraelskie dziewczyny, które śpieszyły się na inny autobus mając tylko 45 minut zapasu na znalezienie drugiego dworca, dotarcie tam i dokonanie przesiadki), w zasadzie przecież tutaj nikomu nigdzie się nie śpieszy, bo czas i godziny to pojęcie zupełnie abstrakcyjne 🙂 Gdy dotarliśmy wreszcie na miejsce było już ciemno. Oczywiście zwyczajem tutejszego planowania przestrzennego dworzec był parę kilometrów poza centrum miasta więc trzeba było jeszcze przesiadać się na tuk tuk, w który z kolei upycha się tak wiele osób ile się znajdzie i ile się uda zmieścić.
W samym Vientiane okazało się, że znaleźć nocleg wcale nie jest tak łatwo. Owszem w miejscu najbardziej atrakcyjnym turystycznie przy głównych ulicach i przy nabrzeżu Mekongu znajduje się kilka guesthousów, ale w żaden sposób nie zaspokaja to ciągle rosnącego ruchu turystycznego i w zasadzie wszystkie miejsca w relatywnie tanich guesthousach były już zajęte. Po godzinnych poszukiwaniach znaleźliśmy w końcu miejsce, ale pokój w którym się zakwaterowaliśmy z guesthousem miał tyle wspólnego co piernik w wiatrakiem. Jego wnętrze to cztery surowe ściany bez okien z zawieszonym pod sufitem wentylatorem i jednym dużym, twardym zbitym z desek łóżkiem bez materaca (wyścielonym jednie jakimś suknem). W dodatku w pokoju nie było ani jednego gniazdka elektrycznego. Klimat raczej z więziennych karcerów niż miejsca do przyjmowania turystów 🙂 Ale nie narzekaliśmy, bo w porównaniu do noclegu „pod chmurką” była to o wiele lepsza alternatywa. Generalnie Vientianne miał być tylko jednodniowym przystankiem na trasie do Wietnamu więc tego samego wieczora udaliśmy się jeszcze na nocny obchód miasta i oczywiście na zasłużony po całodziennej podróży posiłek.
Vientiane jest raczej mało atrakcyjnym turystycznie miastem, ale ruch turystyczny tutaj wzrasta z roku na rok, ze względu na bliskość przejścia granicznego do Tajlandii, a także ze względu na dużą liczbę różnych połączeń lotniczych i autobusowych. Jednak jak się przekonaliśmy liczba miejsc noclegowych nie nadążyła nad wzrostem liczby turystów i jest tu jeszcze spore pole do takiego biznesu. Za to widać, że powstało tutaj już mnóstwo różnych restauracji, barów itd. by zaspokoić głód napływających gości. Wiele z tych punktów gastronomicznych prowadzonych jest przez Hindusów i przedstawicieli innych nacji, którzy „zwęszyli” tutaj interes i postanowili to wykorzystać. Z całą pewnością miasto w zastraszającym tempie traci spokój i klimat jakim cieszyło się jeszcze parę lat temu. No ale określenie „stolica” zobowiązuje 😉
Jeśli chodzi o jedzenie to najlepszym miejscem do spożycia lokalnych posiłków jest night market na nabrzeżu Mekongu. Można tutaj za rozsądne pieniądze przygotować sobie zupę na tradycyjnym laotańskim hot pocie (40-50 tys. kipów). Na dodatek miejsca do siedzenia rozłożone są na ułożonych wprost na ziemi matach z niskim stoliczkami, przy których układamy się w pozycji półleżącej lub po prostu klęcząc lub siedząc „po turecku”. Pierwszorzędny klimat – serdecznie polecamy!

Night Market Vientiane

W mieście nie ma za wiele atrakcji turystycznych więc jeden dzień był dla nas idealnym rozwiązaniem. Najciekawsza jest tutaj świątynia Wat Xing Nyeun i klika innych świątyń buddyjskich oraz Muzeum Narodowe Laosu. Xing Nyeun jest teraz w trakcie renowacji więc jej ściany i ozdoby lśnią czystością i kolorami.

img_8312

img_8311

W całym Vientiane widać sporo inwestycji, które mają uczynić z tego miasta miejsce bardziej godne miana stolicy. Na całym nabrzeżu Mekongu przez najbliższe cztery lata kosztem 31 mln USD (!!!) ma zostać wybudowana cała nowa infrastruktura (której dzisiaj po prostu nie ma). Co ciekawe wg tablicy znajdującej się na nabrzeżu, projekt fundowany jest przez Koreę. Z całą pewnością miasto zgubi więc swój już teraz zanikający wizerunek małomiasteczkowego miejsca (którego nie ma już chyba żadna stolica w Azji).
Vientiane był ostatnim miejscem w którym zatrzymaliśmy się w Laosie. Stąd wyruszamy teraz by poznać kolejny ciekawy kraj południowo-wschodniej Azji: Wietnam.

Leave a Reply