Laotańskie wsie

Z Luang Prabang postanowiliśmy udać się do laotańskiej wsi, by tam zaznać prawdziwie leniwego i nie sfałszowanego obrazu życia w Laosie. Postanowiliśmy wybrać się do takiego miejsca gdzie nie docierają już żadne drogowe środki lokomocji i można tam dostać się jedynie rzeką.
Tak więc rano ruszyliśmy w drogę autobusem do Nang Kiew. To miasteczko położone w odległości około 120 km od Luang Prabang. Stamtąd rzeką Nam Om można dostać się do jednej z wiosek położonych nad brzegiem tej rzeki. Lokalni mieszkańcy docierają tam właśnie łodziami gdyż z racji wysokich gór nie docierają tam żadne drogi lądowe. Tak więc po 3,5h podróży autobusem dotarliśmy do Nang Kiew by tam poczekać na pierwszą łódkę płynącą pod prąd rzeki pomiędzy malownicze góry.

img_7871

Po jakichś 2 godzinach czekania mogliśmy już załadować się ze swoimi bagażami na wąską łódkę by przez następne 1,5h płynąć do celu naszej podróży, czyli wioski Muang Ngoi. Po drodze łódź zawijała do kilku wiosek by wysadzić lokalnych mieszkańców, a w jednej z tych wiosek do łódki dosiadło się trzech mnichów buddyjskich zmierzających do tej samej wioski co my.

img_7908

img_7913

Żeby stało się zadość naszym laotańskim przygodom z środkami komunikacji, również ta podróż okazała się mieć przeszkody 😉 Po jakiejś godzinie i dwudziestu minutach płynięcia silnik łodzi zastukotał i zgasł. Okazało się, że zabrakło paliwa. Całe szczęście prowadzący łódź miał w zapasie jakiś kanister więc po dopłynięciu do brzegu przy pomocy jednego wiosła można było uzupełnić paliwo by kontynuować podróż.
Po dotarciu do Muang Ngoi znaleźliśmy miejsce do noclegu w domu z bambusa gdzie właścicielka wynajmuje pokoje za 30 tys. kipów. Jako jeden z nielicznych domów w tej wiosce właścicielka ma własne źródło zasilania i można korzystać z prądu elektrycznego.

img_7917

Pozostali mieszkańcy raz na jakiś czas uruchamiają spalinowe generatory by przedłużyć w swoich gospodarstwach dzień o parę godzin paroma energooszczędnymi żarówkami. Zmrok zapada tutaj około 17:30 więc przez następne kilka godzin ludzie rozpalają ogniska na ulicach by grzać się przy ich ogniu i doświetlić nieco czarność tutejszej nocy. Wioska to w zasadzie jedna droga przez środek domostw kończąca się po jednej stronie małym klasztorem buddyjskim, a po drugiej stronie kończy się bujną roślinnością, przez którą już nie ma dokąd iść. Od strony zachodniej wioskę ogranicza rzeka Nam Om, a strona wschodnia otwarta jest na jedną ścieżkę prowadzącą wśród gęstej roślinności do kilku innych małych wiosek.

img_7928

Samo Muang Ngoi nie miało by z czego żyć jako, że nie ma tu miejsca nawet na żadne uprawy. Jedynie ryby wyławiane z Nam Om dawałyby ludziom wyżywienie gdyby nie turyści, którzy coraz częściej decydują się przybywać w takie miejsca jak to. Tak więc w każdym gospodarstwie ktoś próbuje wynająć jakiś kawałek miejsca do spania a przy drodze przechodzącej przez środek wioski umieszcza się różne szyldy zachęcające do skorzystania z posiłków lub zakupu produktów umieszczonych na półkach wprost w domu gospodarzy, Wśród tutejszych mieszkańców pojawił się nawet przedsiębiorczy człowiek ze Szwajcarii, który ożenił się z Laotańską dziewczyną i na swojej posesji otworzył bar restauracyjny.
Postanowiliśmy, że spędzimy tutaj cztery dni przyglądając się wiejskiemu życiu, a także badając okoliczne wioski. Najpiękniejsze z tego miejsca jest to, że ludzie żyją tu blisko natury i nie ma tu ani jednego pojazdu. Nie ma samochodów, autobusów, motocykli a nawet ani jednego motoroweru. Zresztą nie miałoby to sensu jako, że nigdzie stąd się nie dojedzie nawet górskim rowerem, bowiem ścieżka prowadząca do następnej wioski wiedzie przez różne trudne do pokonania nawet pieszo odcinki.
Mieszkając w domu zbudowanego tylko z bambusu i drewna doświadczyliśmy tego jak przewiewny i zupełnie nie dźwiękoszczelny jest taki budynek. Nic dziwnego, że tutejsi mieszkańcy o 22:00 już śpią i nie świeci się już żadne źródło światła. Jedynie niektóre ogniska jeszcze dogasają, roztaczając wokół zapach palonego drewna. Za to rano gdy tylko wschodzi słońce promienie światła przedzierają się wprost do pokoi szczelinami w ścianach, a pianie kogutów i odgłosy zwierząt nie pozwalają na dłuższe spanie. Wszystkie dźwięki wsi, dzieci, zwierząt itd., są w takim budynku tak głośne, że czuje się jakby spało się wprost na podwórku. Dlatego rytm życia wyznacza to natura.
Należy w tym miejscu dodać, że dla co wrażliwszych na dźwięki w czasie snu trudnym do „przełknięcia” może być odgłos piejących kogutów. Wszędzie w Laosie (chyba jak nigdzie indziej!) koguty z pasją pieją nawołując się wzajemnie, ale w tak małej wiosce takie pianie kogutów o świcie może wybudzić umarłego 🙂 Zdarza się (piszemy z autopsji), że jakiś kogut wyrwie się w czasie snu do piania w środku nocy (3:00 godz.) a inne koguty wybudzone tym pianiem zaczynają się komunikować i zaczyna się reakcja łańcuchowa nie mająca końca. Koguty wykrzykują swoje „kukuryku” a inne odpowiadają „kukuryku! – zgadza się, u mnie też wszystko w porządku” i tak dyskusja ta trwa aż zaczną się wyłamywać co bardziej senne egzemplarze. Za to już rano ich pianiu nie ma końca 🙂
Będąc w Muang Ngoi doświadczyliśmy przy okazji jak Laotańczycy lubią się bawić. Akurat przypadła 10. rocznica śmierci jakichś ważnych dla wioski osób (nie udało nam się ustalić kto to był). Z tej okazji w jedynym miejscu wioski ustawiono sprzęt grający i stoły, a wieczorem zaczęła się impreza z alkoholem, muzyką i posiłkami. Trwała do późnych godzin nocnych, a następnego dnia ponownie kontynuowano zabawę. Z tej okazji do klasztoru buddyjskiego przez wieś przeszła również procesja w której mężczyźni na różnych instrumentach grali jakieś melodie, a kobiety idąc za niesionymi w rękach dwoma przystrojonymi ołtarzami zawodziły jakieś pieśni.

img_7935

Potem zanoszono jeszcze jakieś dary w postaci posiłków składanych przed tymi ołtarzami. W miejscu imprezy zabawa już w mocno okrojonym składzie co wytrwalszych „zawodników” trwała jeszcze do późnego wieczora.

Najciekawszym doświadczeniem z pobytu w tym miejscu okazała się jednak wędrówka do wioski Banna Mama. Aby dotrzeć do wioski trzeba iść pieszo około godzinę ścieżka wiodącą przez gęsto zarośniętą dolinę miedzy wzgórzami, potem przejść przez rzekę po kamieniach, a następnie iść jeszcze około kilometr przez pola ryżowe. Po drodze mniej więcej w połowie ścieżki mija się przepiękną jaskinię w której płynie strumień, wypływający potem na zewnątrz skał by wpłynąć do rzeki.

img_8004

img_8020

Położona na uklepanej żółtej ziemi wioska z bambusowymi domami na palach, po środku której znajduje się jedno ujście wody, pełna była biegających na boso (to laotański standard obuwia) dzieci, które szybko otoczyły nas wianuszkiem. Na wspólnych zabawach z tymi gromadkami umorusanych dzieci spędziliśmy ponad godzinę, podrzucając je, robiąc im w rękach „karuzele”, ucząc ich liczenia po angielsku, robiąc im zdjęcia i pokazując im efekty na ekranie LCD naszych aparatów. W tym czasie inni mieszkańcy wioski przychodzili do ujścia wody, nabierali ją do plastikowych pojemników po oleju silnikowym, myli się, robili pranie i nosili drewno na opał. Mogliśmy dokładnie przyjrzeć się jak wygląda życie takiej wsi. Niesamowite doświadczenie.

pic_0363

pic_0371

Kolejnym ciekawym doświadczeniem w którym uczestniczyliśmy była zorganizowana przez jakąś laotańska organizację edukacyjną wydającą książki dla dzieci akcja, która odbyła się w szkole w czasie niedzielnego przedpołudnia. Dzień wcześniej spożywając zupę w jednym z gospodarstw poznaliśmy dwóch młodych chłopaków z tej organizacji, którzy przypłynęli tutaj by zorganizować taką akcję dla tutejszych dzieci. Zaprosili nas byśmy uczestniczyli w tej akcji, dzięki czemu mogliśmy się przyjrzeć jak wygląda tutejsza szkoła, klasy i jak potrafią bawić się laotańskie dzieci.
Akcja która miała rozpocząć się o 8:00 z poznanym już przez nas laotańskim poczuciem czasu rozpoczęła się jakoś koło 9:30, ale my wiedząc o tym, że tak będzie też nie śpieszyliśmy się z przyjściem i dołączyliśmy właśnie zaraz po rozpoczęciu tej imprezy. Na akcję mimo, że był to dzień wolny od nauki przybyli niemal wszyscy uczniowie tej szkoły! W sumie naliczyliśmy 70 dzieci.
Akcja była naprawdę sprawnie zorganizowała i w pełni angażowała dzieci, na których twarzach widać było niekłamaną radość z tego w czym uczestniczyli. Najpierw w klasie gdzie w poszczególnych ławkach ściskały się po 3-4 osoby (takie klasy nie mają okien tylko zamykane drewnianymi drzwiczkami „okiennice”) każdy na otrzymanym arkuszu papieru mógł rysować rysunki wzorując się na różnych elementach twarzy wywieszonych na planszy. Potem dzieci uczyły się śpiewać różnych piosenek z tekstów przyczepionych do tablic kolejnych plansz.

pic_0388

pic_0407

W następnej kolejności dzieci uczestniczyły w aranżowanych na przyszkolnym placyku (swoją drogą ten placyk to zwykła łąka, na której pasą się zwierzęta, ale na której postawiono sklecone z drewnianych belek bramki by można było grać w piłkę, więc pełno na niej odchodów, ale nikomu to nie przeszkadza by biegać na niej – najczęściej na boso :-)) różnych grach ruchowych. Dzieciaki miały naprawdę sporo frajdy i widać, że takie inicjatywy cieszą się tutaj sporym uznaniem. Na koniec dzieci były częstowane ciastkami i sokiem pomarańczowym oraz otrzymywały różne książki. Ta akcja miała na celu zapewnić dzieciom coś do czytania, by potem mogły się otrzymanymi książkami między sobą wymieniać. Po tej imprezie obserwowaliśmy jeszcze długo (w zasadzie do końca pobytu) jak dzieci przeglądają książki, noszą je i czytają. Tylko życzyć sobie takiego zainteresowania wśród polskich dzieci!

Po czterech dniach pobytu w laotańskich wsiach bogaci o nowe, wspaniałe doświadczenia z poczuciem dobrze spędzonego czasu wyruszyliśmy z powrotem do Luang Prabang by stamtąd udać się już w podróż na południe w kierunku aktualnej stolicy Laosu Vientiane.

9 komentarzy to “Laotańskie wsie”

  1. rysiek Says:

    hejka 🙂

    czasem sie tak tylko zastanawiam, czy Wy na prawde pamietacie nazwy tych wszystkich miejsc, ktore zaliczyliscie, czy tworzycie jakis wieeeelki wykaz wszystkich wiosek, ze wspolrzednymi, datami itd 😉 bo w tekscie brzmi to swietnie, ot takie sobie rzucanie imion oczywistych lokalizacji ;] pozdrowki 🙂

  2. Ewa Says:

    Oj Rysiek, czepiasz się, nawet jak jaka nazwa się pomyli, to my to sprawdzimy najprędzej za kilka lat, a do tego czasu nazwy mogą się zmienić he, he – a może cha, cha 🙂 🙂

  3. admin Says:

    Hej Rysiek,

    Sprawa jest prosta: tak naprawdę większość tych nazw sama wchodzi do głowy i się tam jakoś zakorzenia. Aż dziw, ale faktycznie tak to działa. Oczywiście niektóre z nich najpierw trzeba jakoś rozszyfrować i dopiero kojarzone z miejscem zapadają w pamięć. Żeby rozszyfrować nazwę miejsca najczęściej robimy fotkę jakiejś tablicy informacyjnej albo fragmentu mapy. Potem odwołujemy się do tego przy wsparciu internetu albo jakiegoś przewodnika a resztę „roboty” odwalają synapsy 🙂 To rzeczywiście ciekawostka, ale wyrwani do tablicy potrafimy odtworzyć niemal całą trasę po Chinach ze wszystkimi nazwami miejsc, które odwiedziliśmy 😮 Pozdr.!

  4. Konrad. Says:

    Hej,
    Koniecznie pojedździe do krainy 4000 wysp (okolice Paxe/Champasak) i zostańcie 3 dni na Don Det – happy shakes etc… Potem tylko nie dajcie się ograbic na granicy (Laosianie i Kambodżanie biorą po 1USD za stempel w paszporcie, ale wystarczy poprosic o rachunek i odpuszczają…) i hajda do Angkoru…

  5. Alicja Says:

    A mnie zastanawia, dlaczego tam zmrok zapada już o 17.30. U nas to rozumiem – północne położenie geograficzne, do tego nie chce się nam wstawać o świcie, wiec wykombinowaliśmy sobie czas zimowy i mamy dłuuuugie jesienno-zimowe wieczory. Ale tam, na południu? Możecie to wytłumaczyć?

  6. admin Says:

    Hejka Konrad,

    Dzięki za rady! My już opuściliśmy Laos i jesteśmy w Wietnamie. Ale i tak zgadza się to z tym co pisałeś o przejściu granicznym z Kambodżą. Na granicy w Losie chcą 10 tys. kipów w czasie odprawy w weekendy (jest to już włączone do regulaminu), a zaraz potem Wietnamczycy chcą kolejne pieniądze. I to zarówno za „wbijane pieczątki” jak i za jakiś kupon z kontroli zdrowia. Uparliśmy się, że nie zapłacimy bo nie mamy pieniędzy i się udało 🙂 Pozdrowienia gorrrrące!

  7. admin Says:

    Alu,

    Jeśli chodzi o czas wschodu i zachodu słońca to sprawa jest bardzo prosta. Im bliżej równika tym czas dnia i nocy się wyrównuje. W zasadzie w miejscach przy równiku działa to bardzo fajnie bo słońce wstaje mniej więcej o 6:00am a zachodzi mniej więcej 6:00pm. W sumie fajna sprawa bo wiadomo czego się spodziewać po wieczorach 😉 Inna sprawa, że tutaj mieszkańcy śnieg to widzieli tylko na filmach i nie mają pojęcia jak naprawdę wygląda…
    Pozdrawiamy bardzo serdecznie!

  8. Basia Says:

    ech turyści, oglądnie praczek to ciekawe doświadczenie? chyba ciekawsze byłoby, gdybyście przeprowadzili obserwację uczestniczącą 😉

  9. admin Says:

    Uczestniczenie w takich czynnościach wchodzi w grę gdy się
    ‚wszywamy” w środowisko. Np. gdybyśmy w tej wiosce pomieszkali chociaż przez 2-3 dni (byliśmy tam tylko parę godzin) i mieszkańcy by się z nami „oswoili” 😉 W przeciwnym razie wszelkie próby „wcinania” się w nieswoje sprawy „intruzów” mogłoby być naprawdę źle odebrane. Już „oswajanie” dzieci zabrało nam trochę czasu a dorośli mieli nas w tym czasie na oku 🙂 Pozdrawiamy!

Leave a Reply