Z Yichang na południe

Nasza wycieczka na Tamę Trzech Przełomów zakończyła się w Yichang. Wczesnym popołudniem wysiedliśmy z autobusu, nie mając żadnego konkretnego planu co dalej. Kolejnym naszym celem był Guilin – zachwalany przez znajomych i wychwalany we wszystkich przewodnikach, jako kolejne jedno z piękniejszych miast w całych Chinach. No ale jak się okazało dotarcie tam wcale nie jest łatwe. Wstępnie rozważaliśmy pojechanie do Wuhan, które jest rozbudowanym węzłem kolejowym i skąd łatwo by nam było pojechać dalej na południe. Patrząc jednak na mapę uznaliśmy, że to nie jest optymalne rozwiązanie – droga do Wuhan oznaczała cofnięcie się ok 300 km na północ, czyli w kierunku przeciwnym. Ponieważ Yichang to miasto dopiero rozwijające się (co prawda w szalonym tempie), to przejeżdża przez nie zaledwie kilka pociągów na dobę. Postanowiliśmy jednak sprawdzić czy któryś nam pasuje (nie bardzo wierząc w taką możliwość) i tu po raz kolejny okazało się, że mamy w czasie naszej podróży ogromne szczęście! Otóż pociąg do Guiyang (czyli miasta z którego mamy juz bezpośredni dojazd do Guilin) jest o północy a co najważniejsze udało nam się kupić jeszcze bilety. Co prawda jedyne jakie zostały to hard seat, a podróż miała trwać 16 godzin, ale przecież po pokonaniu trasy z Lanzhou do Chengdu w „klasie” no-seat nawet się za bardzo nie przejęliśmy. Zresztą to dla nas zupełnie nowe doświadczenie bo w ten sposób jeszcze nie podróżowaliśmy.

Stacja Yichang

Zostawiliśmy bagaże w przechowalni (po obowiązkowym wytargowaniu zniżki) i ruszyliśmy na rekonesans okolicy. Nie obiecywaliśmy sobie zbyt wiele – przewodniki na temat Yichang milczą i jest ono znane w zasadzie tylko z tego, że tu kończą się wycieczki po Jangcy – żadnych turystycznych atrakcji, żadnych hosteli – typowe chińskie miasto, które wraz z powstaniem tamy na Jangcy rozpoczęło okres bardzo intensywnego rozwoju. Ale skoro mamy tu spędzić resztę popołudnia i cały wieczór to zobaczymy co tu mają. I jak się okazało spotkało nas bardzo miłe zaskoczenie! Miasto faktycznie zupełnie nieturystyczne, ale piękne, zadbane i tętniące życiem.

Ulice Yichang

Spędziliśmy te kilka godzin spacerując po deptakach, uliczkach handlowych i parkach, eksperymentując z zadziwiająco smacznym i wręcz nieprzyzwoicie tanim chińskim jedzeniem wprost z budek albo straganów na ulicy (Natrafiliśmy między innymi na podsmażane ziemniaki! Absolutny hit! Dokładnie takie jak w Polsce, bez żadnych udziwnień ani cukru :-))
Mniej – więcej godzinę przed odjazdem pociągu stawiliśmy się na dworcu i naszym oczom ukazał się dawno nie widziany, niemal zapomniany juz widok – dzikiego tłumu podróżnych (wszyscy czekali na ten pociąg, ponieważ następny z tego dworca odjeżdżał dopiero o 9 rano), z bagażami niewyobrażalnych rozmiarów i kształtów, już formujących się w kolejkę do bramki na peron. Mimo prawie trzech miesięcy w Chinach, zachowanie ludzi na dworcach nadal zadziwia nas z taką samą siłą jak na początku. Pociąg przyjechał z kilkunastominutowym opóźnieniem i po raz kolejny mieliśmy okazję wziąć udział w maratonie do wagonu, którego hasłem przewodnim mogłoby być: „Zabij po drodze współpasażerów! Wszystkie chwyty dozwolone!” 🙂 Jednak udało nam się przetrwać i dotrzeć do naszego wagonu. Miejsca „hard seat” wyglądają mniej więcej jak w polskich pociągach osobowych jeżdżących na krótkich dystansach – wagon bez przedziałów, z twardymi ławkami po obu stronach przejścia, ale uwaga – na jednej ławce ku naszemu zdumieniu były trzy miejsca, a nie dwa jak się spodziewaliśmy. W totalu dawało to 118 miejsc w wagonie! Tyle ludzi stłoczonych na jednej powierzchni, gniotących się na siedzeniach, pokonujących w ten sposób kilkunastogodzinne dystanse – wyglądało przerażająco. Znaleźliśmy nasze miejsca, wrzuciliśmy bagaże na półkę i starając się za bardzo nie analizować tego wszystkiego co nas otaczało, chcieliśmy choć trochę tej nocy pospać. Ale nie było to łatwe zadanie – naokoło płakały jakieś dzieci, ludzie chrapali, ciągle ktoś przechodził przez cały wagon idąc „na papierosa”, na stacjach dosiadali się kolejni pasażerowie wnosząc tony bagaży i robiąc przy tym tyle hałasu i zamieszania, że korki w uszach nie pomagały. Wreszcie nad ranem udało nam się zasnąć. Jednak akurat wtedy właśnie było nam dane poznać gościnność i przyjazne nastawienie Chińczyków do turystów – jeden ze współpasażerów, zamiast rytualnych nudlesów o 6 rano jadł pomelo (pomysł bardziej humanitarny dla otoczenia chociażby ze względu na zapach :-)) I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że postanowił nas tym pomelo poczęstować nic nie robiąc sobie z faktu, że właśnie spaliśmy – mieliśmy zjeść pomelo teraz i koniec 🙂 Słyszeliśmy, że na różne sposoby próbuje nas budzić, ale udawaliśmy, że nadal mocno śpimy. Poddaliśmy się w momencie, kiedy miły „Pan z przeciwka” wsadził kawałek pomelo Miśkowi do nosa w ramach pobudki! Oczywiście zachowaliśmy się przyzwoicie i nie daliśmy po sobie poznać jak bardzo nam ta wczesna integracja nie na rękę. No i juz było po spaniu. Za oknami pociągu wstawał dzień, ale deszcz i ciężkie, szare chmury nie napawały optymizmem, mimo coraz piękniejszych okolic, jakie mijaliśmy. Przed nami był jeszcze cały dzień w pociągu – trochę jedzenia, picia, grania w karty i znowu integracja ze współpasażerami. Tym razem zainicjowana przez nas. Na siedzeniu obok od dłuższego czasu płakało dziecko i wszyscy juz byli tym mocno zmęczeni. Wtedy Misiek wpadł na pomysł, że przecież wozimy ze sobą rożne „głupotki”, żeby dawać dzieciom spotykanym po drodze, więc to jest dobra okazja. Wybraliśmy piękną, kolorową smycz i wręczyliśmy małej, brudnej jak nieszczęście dziewczynce. Płacz natychmiast ustąpił miejsca zainteresowaniu a my staliśmy się bohaterami wagonu 🙂 Za chwilę mama przyprowadziła dziewczynkę i szarpiąc ją za ramię szeptała „Xie xie” (co w wolnym przekładzie na polski oznacza: No, powiedz „dziękuję”). Za chwilę nie wiadomo skąd pojawiło się drugie dziecko z mamą 🙂 Też dostało smycz, a później zdecydowaliśmy dać dzieciom chińską czekoladę, która nam, mimo pięknych, budzących nadzieję opakowań, nie przechodziła przez gardło a mydlany smak jeszcze długo pozostawał w ustach. No i znów strzał w dziesiątkę 🙂 I dzieci i mamy były zachwycone, a my pozbyliśmy się niepotrzebnego „balastu”.

Dzieciaki

Trzeba przyznać, że mamy obu dziewczynek wyglądały na ich niewiele starsze siostry, na oko mogły mieć nie więcej niż 15 – 16 lat, a sądząc po spracowanych dłoniach i zatroskanym spojrzeniu, wiele już w życiu przeszły i raczej wygląd im lat nie odejmował (jeśli już to dodawał, czyli mogły być w rzeczywistości jeszcze młodsze). Mimo to zachowały radość i uśmiech.

Mamusie z dziecmi

No i to był początek pełnej integracji w naszym wagonie 🙂 Co chwila ktoś do nas podchodził, witał się, częstował jakimś przysmakiem (na szczęście dominowały owoce, więc było OK), wspólnym zdjęciom i wygłupom nie było końca, mimo, że za wyjątkiem naszych kilku słów chińskich nie mieliśmy wspólnego języka. Trzeba przyznać, że podczas tej podróży poznaliśmy zupełnie inną grupę Chińczyków niż te, które spotykaliśmy do tej pory. Byli to ludzie najbiedniejsi, podróżujący najtańszą klasą pociągu, głównie rolnicy. Okazali się też jednymi z najbardziej przyjaznych, uśmiechniętych i otwartych mieszkańców tego kraju, spośród wszystkich, których poznaliśmy wcześniej. Podróż, mimo, że niewygodna i dosyć długa, w tak miłym towarzystwie minęła nam bardzo szybko, a uroku dodawały jej coraz piękniejsze widoki za oknami pociągu. Pogoda z godziny na godzinę robiła się coraz ładniejsza, poprawiała się widoczność, a naszym oczom ukazywały się wspaniałe tarasy ryżowe, małe wioski zagubione pośród górskich pól i pastwisk, nieprzebrane kilometry gęstych lasów, albo budzące grozę góry skaliste.

Widoki z okna 1

Widoki z okna 2

Widoki z okna 3

Widoki z okna 4

Wieczorem po kilkunastu godzinach jazdy dotarliśmy do położonego o 800 km na południe miasta Guiyang…

Leave a Reply