Xiahe – kolejne magiczne miasteczko

 

Kolejnym przystankiem na naszej trasie przez Chiny, było Xiahe. Miasteczko do którego nie sposób dostać się inaczej, jak tylko autobusem z Lanzhou. Xiahe leży tuż przy zachodniej granicy prowincji Gansu, w górach, na wysokości prawie 3000 m n.p.m., a większość jego mieszkańców stanowią Tybetańczycy. W Xiahe mieści się też jeden z 6 największych tybetańskich klasztorów buddyjskich – Labrang Monastery (teraz przebywa w nim 1200 mnichów, ale były czasy, że było ich ponad 4000). Większość turystów pomija Xiahe ze względu na jego położenie i słabą komunikację z innymi miastami (generalnie, żeby pojechać dalej z Xiahe trzeba wrócić autobusem do Lanzhou i stąd kontynuować podróż) ale my się uparliśmy, że pojedziemy i uważamy, że to była super decyzja!
Z Xian do Lanzhou, jechaliśmy nocnym pociągiem (podróżowanie nocnymi pociągami ma tę zaletę, że się oszczędza czas i pieniądze, ponieważ w jednej cenie ma się nocleg i pokonanie kolejnego odcinka trasy). Po przybyciu do Lanzhou wiedzieliśmy, że z dworca kolejowego musimy się przedostać na południowy dworzec autobusowy (autobusami miejskimi – z jedną przesiadką: najpierw 37 a później 111) z którego odjeżdżają autobusy do Xiahe. Przed dworcem kolejowym w Lanzhou bardzo szybko staliśmy się główną atrakcją dla lokalesów. W ciągu paru minut byliśmy otoczeni wianuszkiem ciekawskich przyglądających się każdemu naszemu krokowi. Nagle w tym tłumie dało się słyszeć „Helloł, łer ar ju from?”. Ha! Zabrzmiało jak wybawienie i perspektywa uzyskania jakichś bardziej szczegółowych informacji – jak się przedostać na dworzec południowy. Z nadzieją podeszliśmy do młodego chłopaka, który radośnie uśmiechnięty chwalił się swoją znajomością języka angielskiego. Pokazaliśmy mu kartkę z napisaną w „krzaczkach” nazwą dworca autobusowego i po angielsku spytaliśmy go jak tam dotrzeć. Zapadło milczenie i mimo, że chłopak nadal się uśmiechał to zaczynaliśmy podejrzewać, że jego znajomość angielskiego kończyła się właśnie na tym jednym, nieszczęsnym zdaniu ‘where are you from”. Długo się wpatrywał w kartkę, zawołał do pomocy kolegę, następnie nadeszło z pomocą wielu ochotników, mających nadzieję rozwiązać problem naszego przedostania się na dworzec, ale wszyscy tylko tempo patrzyli na napisane w swoim języku zdanie i pocierając ze zdenerwowania ręce w kółko powtarzali „Taxi”.

Lanzhou Konsylium

Tyle to wiedzieliśmy, a nawet znaliśmy mniej-więcej cenę takiej przyjemności – ok. 15 yuanów – więc bez wdawania się w dyskusje podziękowaliśmy uprzejmej pani taksówkarz, która zaproponowała nam kurs na dworzec autobusowy za 30 yuanów. Cena co prawda spadła do 20 yuanów po naszym pierwszym odmówieniu, ale zależało nam na pojechaniu autobusem bo to zawsze sporo taniej, a mieliśmy dokładne wytyczne, jak tę trasę pokonać, więc pozostawało tylko znalezienie właściwego przystanku. Ponieważ nikt nie był w stanie nam pomóc zdecydowaliśmy, że idziemy sami i szybciej znajdziemy, niż czekając aż kogoś oświeci. Gdy już odchodziliśmy, nagle ktoś się obudził i przypomniał sobie, że niekoniecznie musimy jechać autobusem 37 (który nikt nie wie gdzie ma przystanek), ale że spod samego dworca można jechać autobusem 1 a później też przesiąść się w 111 i dotrzeć na dworzec. Uff! okazało się jednak, że te półgodzinne, angielsko-chińskie targi coś dały i mamy gotowe jakieś rozwiązanie! Nasz „kolega” od „łere ar ju from” odprowadził nas do autobusu i poprosił kierowcę, żeby nas wysadził na przystanku, na którym mamy się przesiąść w 111. Kierowca co prawda prawie zapomniał nam powiedzieć, że mamy wysiadać, ale ponieważ pokazaliśmy naszą kartkę z przesiadką jeszcze innym pasażerom, to w porę nas uprzedzili 🙂
(uwaga dla wszystkich wybierających się w tym kierunku: Lonely Planet podaje, żeby z dworca jechać autobusem 37, a następnie przesiąść się w 111. My 37 nie znaleźliśmy, ale pojechaliśmy 1, która odjeżdża z placu przed dworcem i później przesiedliśmy się w 111 – nie znamy nazwy przystanku, ale trzeba patrzeć na przystanki, bo są bardzo wyraźnie rozpisane numery zatrzymujących się na nich autobusów, i wysiąść tam, gdzie będzie 111).
Ok. 12.30 byliśmy na dworcu i jakimś cudem udało nam się kupić bilety na bezpośredni autobus do Xiahe odjeżdżający o 14.00 (są tylko 3 autobusy bezpośrednie/dzień, więc gdyby nie było biletów jechalibyśmy z przesiadką w Linxia – autobusy co pół godziny). Co prawda, żeby nie było zbyt przewidywalnie, Pani w kasie, podczas kupowania biletu zażądała od nas kserówek paszportów (nawet nie weryfikując ich z oryginałami – po prostu wrzuciła do szuflady). Na tę okoliczność byliśmy przygotowani, bo Darek doradził nam zrobienie po kilka kopii paszportów i wizy chińskiej, ale szczerze mówiąc nie do końca wierzyliśmy, że mogą się przydać. A jednak 🙂
Po 4 godzinach drogi i pokonaniu 270 kilometrów (bardzo luksusowym jak na tutejsze warunki autobusem), wjechaliśmy do małego miasteczka, otoczonego ze wszystkich stron wysokimi górami. Widok, jaki zobaczyliśmy na ulicach (a właściwie na jednej, głównej ulicy) był niesamowity. Nie dość, że czas, jakby się zatrzymał wieki temu (patrząc na stroje ludzi) to jeszcze większość mieszkańców miała jak na nasze oko, zupełnie indiańskie rysy twarzy, ciemną skórę i kruczoczarne włosy.

Tybetanskie dzieci

Xiahe ulica

Tybetanskie kobiety

Xiahe pagoda

W Xiahe nie mieliśmy żadnej rezerwacji, więc daliśmy się złapać rikszarzowi na dworcu, który zaoferował że nas zawiezie do guest house’u. Tara Guest House to super miejsce prowadzone przez Tybetańczyków, położone na samym końcu miasteczka, w bezpośrednim sąsiedztwie klasztoru. Pokoje są skromne, ale mają wszystko czego potrzeba na dwie noce, a do tego są wręcz nieprzyzwoicie tanie. Poza nami pokoje tam wynajmowali w większości mnisi buddyjscy, którzy przyjechali na pielgrzymkę do klasztoru. Klimat był zupełnie wyjątkowy! Pierwszy wieczór spędziliśmy spacerując po ulicach i chłonąc tę magiczną atmosferę, przyglądając się ludziom, ich zwyczajom, życiu codziennemu i nie mogąc wprost uwierzyć, że takie miejsca są jeszcze na ziemi.
Kolejny dzień rozpoczęliśmy od zwiedzania klasztoru i jego okolic i spędziliśmy w ten sposób kilka godzin. Kora – ścieżka naokoło klasztoru, ma ok. 3 kilometrów długości. Po drodze weszliśmy do kilku kaplic i świątyni, a na koniec poszliśmy na wzgórze naprzeciw klasztoru z którego rozciągały się niesamowite widoki na miasteczko, całą dolinę a także otaczające ją góry. Miejsce to, zwane Thangka Display Terrace, mimo, że położone dosyć wysoko, na stromym wzgórzu, przyciąga o każdej porze dnia wielu mieszkańców Xiahe (nawet osób w podeszłym wieku), szukających skupienia, zastanowienia i ciszy.
Po tym błogim lenistwie i spokoju w atmosferze klasztoru buddyjskiego, zdecydowaliśmy, że wypożyczamy rowery i jedziemy na rekonesans – jak wyglądają okoliczne wsie. Wycieczka okazała się pomysłem trafionym w dziesiątkę! Pora żniw na chińskiej wsi, wysoko w górach, gdzie dociera niewiele cywilizacji to widok zapierający dech w piersiach. W polu, posługując się najprostszymi narzędziami, pracowały całe rodziny, a zebrane zboże jest suszone rozłożone na asfalcie przed bramą do domu i oczywiście nikomu to nie przeszkadza, bo sytuacja, że na tej drodze mijają się dwa samochody należy do rzadkości. Wszyscy mieszkańcy wiosek wesoło się na nasz widok uśmiechali i machali na powitanie. Po przejechaniu kolejnych kilku kilometrów naszym oczom ukazały się bezkresne pastwiska, łąki i lasy, zwane Sangke Grasslands. Wjazd na ten teren kosztuje tylko 5 yuanów i zdecydowanie warto, bo widoki, jakie się tam rozciągają to prawdziwe cuda natury!

Wioski Xiahe

Sangke

Przewodniki podają, że do Sangke jest z Xiahe 14 kilometrów. Niby żadna odległość, ale dla tak niewprawnych rowerzystów jak my, powrót jawił się jako poważne wyzwanie. Tym bardziej, że droga powrotna miała być przede wszystkim pod górę. Jakby w odpowiedzi na te nasze rozważania z cyklu „O rany! Jeszcze trzeba wrócić” wydarzyła się całkiem niespodziewana historia.
Nagle, zatrzymała się koło nas ciężarówka, z której wyskoczył młody chłopak o tybetańskich rysach twarzy i żywo gestykulując rękami próbował nam coś przekazać. Początkowo nie mogliśmy załapać o co chodzi, ale po którymś pokazaniu, zaczęliśmy jego „migową” wypowiedź rozumieć i układać w całość. Chłopak mówił nam, że wkrótce będzie padać deszcz, a my jesteśmy daleko od Xiahe. Dlatego on proponuje nam, że zawiezie nas z powrotem, ale najpierw musi pojechać do najbliższej wsi załadować swoją ciężarówkę. Za około 10 minut będzie wracał tą samą drogą i wtedy nas zgarnie, żebyśmy wrócili do hostelu przed deszczem 🙂 Szczerze mówiąc do dziś nie wiem, jak udało nam się przeprowadzić tak skomplikowaną i szczegółową rozmowę nie rozumiejąc wzajemnie ani jednego słowa, grunt, że się dogadaliśmy. My w międzyczasie dojechaliśmy do najbliższej wioski, gdzie mieliśmy na niego czekać i spotkaliśmy tam chłopaka, który przez 3 lata studiów w Indiach w szkole Dalajlamy uczył się angielskiego a teraz wypasał jaki. W pierwszej chwili byliśmy mocno zdziwieni – jak to? Studiował po to, żeby teraz wypasać zwierzęta? Ale to nasze europejskie myślenie dało o sobie znać. On studiował, bo chciał się nauczyć angielskiego, a hoduje jaki bo to mu sprawia przyjemność, a jego pastwiska są w pięknych górach. Nagle zatrzymała się koło nas znajoma, pomarańczowa ciężarówka i kierowca ze swoim kolegą w oka mgnieniu załadowali na górę kamieni znajdującą się w przyczepie, nasze rowery a nas zaprosili do szoferki. Po drodze, z dosłownie kilku słów po angielsku, jakimi posługiwał się nasz nowy kolega, zrozumieliśmy, że pochodzi z Tybetu i szczerze nienawidzi Chińczyków – okazywał to w każdym zdaniu i każdym gestem, ale niestety temat był zbyt skomplikowany, żeby go poruszyć nie mając wspólnego języka.

Kierowca

Ostatecznie tego dnia nie padało, ale przejażdżka ciężarówką była kapitalną przygodą i dowodem, że porozumienie się jest przede wszystkim kwestią woli i determinacji a nie sprawą znajomości języków 🙂 Tym optymistycznym akcentem zakończyliśmy nasz pobyt w Xiahe i następnego dnia o świcie wsiedliśmy z powrotem do autobusu do Lanzhou, by stamtąd wyruszyć na południe – do Chengdu.

4 komentarze to “Xiahe – kolejne magiczne miasteczko”

  1. Ewa Says:

    wspominaliście Cejrowskiego – u niego tylko czarownicy umieli mówić „z serca do serca” – okzuje się, że Wy wraz z poznanym Tybetańczykiem, także posiadacie tę umiejętność; może tylko trzeba bardziej poćwiczyć?!

  2. admin Says:

    Świetna sprawa. Naprawdę nie trzeba znać języka, żeby potrafić się porozumieć w wielu sprawach. Czesem jednak trudno jeżeli ma się do czynienia z „topornym”, ciasnym umysłem małej głowy Chińczyka 😉 Tybetańczycy przy przeciętnym Chińczyku odstają w tej materii IN+ na kilometry 🙂 Pozdrawiamy serdecznie!

  3. admin Says:

    Aha. Żeby nie było żadnych wątpliwości: Chiny nam się baaaardzo podobają. Różnorodność krajobrazów, dobytku kulturalnego i wspaniały klimat sprawia, że to naprawdę niesamowite miejsce dla travelersów! Wzmianka o trudnościach w porozumieniu (o których piszą praktycznie wszyscy travelersi) wynika bardziej z różnic kulturowych, niż z innego poziomu cywilizacyjnego, bo Chińczycy w wielu sprawach wyprzedzają Europę i inne „potęgi”. To tygrys nie mający sobie równego. Kraj, któremu niestraszne żadne kryzysy światowe itd. Serdecznie polecamy. Mega sprawa!

  4. rysiki Says:

    hejka 🙂

    wlasnie sobie poczytujemy Waszego bloga, planujac wakacje….nosz, super macie, bo my jak narazie niczego konkretnego nie znalezlismy.
    SLAVA UKRAJINI 😉 pozdrawiamy z kryjowki, bo jak sie okazalo maja tu wi-fi :***

    p.s. kiedys bede w bardziej tworczym nastroju, to i koment bedzie ciekawszy 😉

Leave a Reply