Archive for the ‘Podróż’ Category

Hinduskie realia czyli zmagania podróżnika z problemami praktycznymi

wtorek, luty 14th, 2012

Na temat tego, co trzeba w Indiach zobaczyć, co warto a co można sobie odpuścić niemal każdy kto tu był ma odmienne zdanie. Przewodniki też nie zawsze są spójne w rekomendacjach. Wszyscy jednak jednogłośnie uważają, że prawdziwa indyjska przygoda nie może być uznana za zaliczoną bez podróży koleją. To oczywiście jest jeden z kolejnych punktów naszej podróży po tym kraju, ponieważ zgodnie z planem, od Kolkaty do Delhi z wieloma przystankami po drodze, będziemy się przemieszczać tylko pociągami. Od dawna już wiedzieliśmy że w Indiach bilety na pociągi są towarem wysoce deficytowym. Statystyki mówią, że każdego dnia koleją przemieszczają się tu ponad 2 miliony ludzi, a wszystkie bilety są wykupione już w kilka dni po uruchomieniu sprzedaży na dany kurs (przedsprzedaż rozpoczyna się z 3-miesięcznym wyprzedzeniem). Nie mieliśmy więc szansy zrobić z tej wiedzy jakiegokolwiek użytku, ponieważ szczegółowy plan naszej podróży powstaje na bieżąco 🙂 Wychodząc więc z założenia, że skoro podczas poprzedniej podróży wszystko nam się udawało, wiec nie ma powodu, żeby tym razem było inaczej, postanowiliśmy się za bardzo na zapas nie stresować.
Drugiego dnia pobytu w Kolkacie, gdy już udało nam się potwierdzić nasz wyjazd do Lasów Namorzynowych i wiedzieliśmy kiedy chcemy to miasto opuszczać wybraliśmy się na dworzec żeby zakupić bilety na „pojutrze” do Bodh Gaya.

dworzec_howrah

Tuż po dotarciu na dworzec Howrah dopadły nas pierwsze wątpliwości – jak tu się w ogóle odnaleźć? Tysiące osób, większość z niewyobrażalnych rozmiarów bagażami, przemieszczających się równocześnie we wszystkich kierunkach, gigantyczne kolejki przed kilkunastoma kasami… nie wyglądało to za dobrze. Postaliśmy w jednej kolejce tylko po to, żeby nie mówiący ani słowa po angielsku kasjer, wymachiwaniem rękami wskazał nam kasy w zupełnie innej części hallu. Postaliśmy więc kolejne kilkadziesiąt minut w drugiej kolejce do kasy i tym razem, miły pan w okienku po angielsku powiedział nam, że to w ogóle nie ten budynek, trzeba się udać dwa budynki dalej, na drugie piętro i tam kupić bilety. Do tej pory nie wiemy, jakie bilety można było kupić w pierwszym budynku dworca, ponieważ tak jak przy innych kasach napisane było w jęz. angielskim „All tickets” lub coś w tym rodzaju. Gdy już znaleźliśmy się we właściwym miejscu okazało się, że aby kupić bilet trzeba najpierw wypełnić formularz z podaniem wszelkich możliwych danych własnych oraz szczegółów podróży (data, godzina, numer i nazwa pociągu itd.). Oczywiście logika tego formularza nie może być żelazna i poza oczywistymi danymi dotyczącymi przejazdu znajduje się jeszcze rubryka na wpisanie podróży powrotnej wraz z danymi dotyczącymi miejsca zamieszkania i podpisem składającego formularz. W naszym przypadku skoro jedziemy tylko w jedną stronę to rubryka musiała być wypełniana tylko częściowo.
Po przygotowaniu formularzy i „odstaniu” swojego czasu w kolejce okazało się, że na pociąg nie ma już miejsc i są jedynie tzw. waitlisty. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy co to jest i co to oznacza, ale wydało nam się to wyrzuceniem pieniędzy skoro trzeba kupić coś w ciemno bez gwarancji, że się pojedzie więc po dyskusjach przy okienku skierowano nas do jeszcze innego okienka, które dysponuje większą ilością informacji z systemu rezerwacyjnego kolei indyjskich. Tam pan po dokładnym sprawdzeniu stwierdził to samo czyli, że możliwe jest wpisanie się na waitlistę. Powiedział nam jednak, że można spróbować zakupić bilet ze specjalnej puli która rezerwowana jest wyłącznie dla turystów i stacja kolejowa nie ma możliwości sprzedaży takich biletów. Taki bilet można spróbować kupić w Foreign Tourist Bureau. Udaliśmy się więc tam nie tracą więcej czasu (przeprawa promem na drugą stronę rzeki i krótki marsz do tego biura) i okazało się, że trafiliśmy na przerwę. Znowu odczekaliśmy swoje i wreszcie udało się temat sfinalizować. Faktycznie była pula biletów dla turystów i z ostatnich trzech jakie zostały w wybranym przez nas pociągu kupiliśmy dwa 🙂 Korzystając z okazji kupiliśmy również bilety na przejazd na kolejnym odcinku (tym razem puli dla turystów nie było więc „złapaliśmy” bilety z normalnej sprzedaży).
Podsumowując bilety kolejowe to podobnie jak w Chinach osobna historia i najlepiej kupować je z dużym wyprzedzeniem. Całe szczęście te tzw. waitlisty, których początkowo się wystraszyliśmy nie są złym rozwiązaniem, bowiem osoba, która kupuje taki bilet jest na liście oczekujących, którym zostają przydzielone miejsca gdy tylko zwolnią się jakieś z już zakupionych (anulowanie zakupu jest tutaj normalnym zjawiskiem i wtedy miejsce się zwalnia). Czasem o przydziale miejsca można dowiedzieć się dopiero tuż przed odjazdem pociągu – po tym jak przygotowana jest już lista pasażerów (tzw. „chart”), która wywieszana jest w budynku dworca oraz na poszczególnych wagonach po podstawieniu pociągu na peron. Mimo mizernego poziomu techniki jakim tutaj dysponują służby kolejowe komputerowy system rezerwacji, który tym wszystkim steruje działa całkiem sprawnie i zawsze można udać się na dworcu do punktów oznaczonych jako „computerized reservation system” i tam sprawdzić stan swojego biletu (przydziału miejsc po zdjęciu z waitlisty). Można też skorzystać z dostępu internetowego (o tym poniżej w poradach praktycznych).
Inną ciekawą sprawą jakiej doświadczyliśmy byłą wymiana waluty w Kolkacie. W dzielnicy popularnej turystycznie znajdują się punkty określone jako „Money Change” itp. Najczęściej powiązane z wszelkimi usługami pośrednictwa zakupu biletów, organizacji wycieczek itp. Niestety ponieważ szybka kalkulacja polskiego umysłu wskazała, że kursy wymiany walut tam stosowane nie są korzystne postanowiliśmy spróbować załatwić temat w jakimkolwiek banku. Pierwszy napotkany, wyglądający na solidny i w miarę nowoczesny bank okazał się nie prowadzić takich usług, ale miły pan z obsługi wskazał nam inną placówkę tego samego banku, która mogła dokonać taką operację. Po dotarciu na miejsce ochroniarz banku wskazał nam inne wejście, które miało doprowadzić nas do właściwego „okienka”. Tam jednak zgodnie z tutejszą logiką, której już doświadczyliśmy niejednokrotnie, skierowano nas z powrotem do miejsca z którego odesłał nas ochroniarz. Wreszcie dobrnęliśmy do właściwej osoby we właściwym okienku i tu okazało się, że owszem pani może wymienić walutę, ale tylko na indyjskie rupie. Potwierdziliśmy, że właśnie takiej waluty potrzebujemy zgłaszając chęć sprzedaży amerykańskich dolarów. Pani potwierdziła, że będzie to możliwe, ale po odejściu od okienka i powrocie po kilku minutach stwierdziła, że mają problem z systemem i nie będzie mogła wymienić waluty 🙂 Na koniec wskazała inny oddział banku i instytucję wymiany walut, która się tym zajmuje.
Jakież było nasze zdziwienie gdy we wskazanym miejscu na rogu ulic widniała strzałka z informacją „Currency Office”, ale w budynku na który wskazywała strzałka nic takiego nie było. Po paru minutach oględzin okazało się, że ten „Office” to nic innego jak pan, który siedzi na stołku na chodniku w pełnym naręczem banknotów gotowy do wymiany pieniędzy w całkiem sporych sumach! 😮 I to wszystko bez żadnej ochrony i kalkulatora.

wyiana_walut

Wszystko co trzeba pan przeliczał w głowie a następnie dokonywał wymiany 🙂 Kurs był na tyle korzystny w porównaniu do tego co oferowały turystyczne punkty, że na tej wymianie zarobiliśmy 750 rupii) co jest kwotą za którą zakupiliśmy bilety kolejowe na dwa odcinki naszej trasy! Warto więc było pokluczyć by trafić na ten profesjonalny punkt usług finansowych 😉

Ciekawostek związanych z praktyczną stroną problemów z jakimi musi zmierzyć się tutaj podróżnik jest całe mnóstwo więc jeśli tylko będzie na to czas pozwolimy się nimi podzielić z czytelnikami by mieli gotowe rozwiązania w razie wyjazdu w ten rejon świata.

W tym miejscu prosimy o udzielenie pomocy dla niedożywionych dzieci z Polski przez kliknięcie w brzuszek Pajacyka na stronie www.pajacyk.org.pl. Z góry za to bardzo dziękujemy.

Porady praktyczne:
Biuro w którym można zakupić bilety z puli turystycznej znajduje się w Kalkucie przy ulicy Fairlie Pl w pobliżu skrzyżowania z ulicą Stand Rd South.
Bilety kolejowe można też kupować poprzez Internet pod adresem: www.irctc.co.in, ale strona ta często odmawia posłuszeństwa lub nie odpowiada. Najlepszą stroną jest www.cleartrip.com. Przy kupowaniu tutaj doliczana jest niewielka opłata 20 rupii więc to chyba najlepsza i najszybsza droga na zakupy biletów. Można też wykorzystać tę stronę do łatwego wyszukiwania właściwych numerów pociągów i godzin odjazdów/przyjazdów łącznie ze sprawdzeniem czy już jest wyprzedana pula rezerwacji i ile jest osób na witalistach.
Punkt wymiany walut, o którym napisaliśmy w treści tego wpisu znajduje się w Kolkacie na rogu ulic: Brabourne Rd oraz RN Mukherjee Rd. Polecamy! 🙂

Kalkuta (teraz Kolkata) – czyli Bengal Zachodni po stronie Indii

poniedziałek, luty 13th, 2012

Uff… Udało nam się wrócić do Indii na naszej wizie wielokrotnej bez zdobywania w Dhace stempelka w paszporcie „re-entry”. Nawet nikt nas o niego nie pytał. Co prawda stanowiliśmy na tej granicy niebywałą atrakcję zarówno dla wszelkiego rodzaju służb celnych i innych pomocniczych jak i dla współpasażerów naszego business class autobusu 🙂 Wszyscy, uprawnieni i nieuprawnieni, prosili o paszporty do kontroli. Jak później wyjaśnił nam poznany w którejś z poczekalni na granicy Bengalczyk, każdy z nich chciał po prostu obejrzeć europejski paszport. Wreszcie po ponad trzech godzinach spędzonych na granicy ruszyliśmy w dalszą drogę do Kalkuty. Widoki wiosek hinduskich za oknami autobusu wzbudzały w nas mieszankę uczuć zdziwienia, przerażenia i niedowierzania. Chaty sklecone z kawałków kartonu i folii, przetykane palmowymi liśćmi, dzieci i zwierzęta bawiące się przed tymi domostwami w błocie, kobiety robiącego pranie w pobliskim strumyku, którego woda ma kolor kawy z mlekiem i konsystencję budyniu. Trudno powiedzieć czy chcieliśmy na to patrzeć z ciekawości, czy nasz wzrok przyciągał jakiś magnetyzm tych widoków. Wjeżdżając na przedmieścia Kalkuty uświadomiliśmy sobie, że to, co widzieliśmy po drodze, to był dopiero początek tego, co mieliśmy zobaczyć. Oczywiście byliśmy świadomi tego, ze nasz szok w ogromnym stopniu wynika z różnic miedzykulturowych i wiedzieliśmy, że musimy przyjąć role obserwatorów tego, co dla nas niezrozumiałe, a nie próbować przekładać tego na nasze realia i podejście do świata.
Autobus dowiózł nas w samo centrum miasta i marząc tylko o prysznicu po sprawdzaniu cen pobliskich hoteli, zdecydowaliśmy się na pierwszy guesthouse do którego weszliśmy. Lepiej nie mogliśmy trafić guesthouse okazał się czysty (nawet w porównaniu do aspirującego do wysokiej klasy hotelu DK International) i co najważniejsze pokój można było wynająć w bardzo rozsądnej cenie. Musieliśmy tyko poczekać prawie godzinę na chek-in ponieważ ten mógł odbyć się dopiero o godzinie 13:00 a cały guesthouse to jedynie trzy pokoje więc i tak cud, że trafiliśmy na zwalniający się pokój 🙂
Popołudniowo-wieczorny spacer po okolicy mimo niewyobrażalnej biedy na ulicach i miejscami koszmarnego brudu pozostawił raczej pozytywne odczucia. Przede wszystkim byliśmy pod wrażeniem postangielskiej architektury królującej w centralnej części miasta. Trzeba bowiem pamiętać, że Kalkuta była za czasów brytyjskich stolicą Indii. Dostojne, masywne budynki z drugiej połowy XVII wieku do dziś robią niesamowite wrażenie.

budynki_kalkuty1

budynki_kalkuty2

budynki_kalkuty3

Jedną z najważniejszych i najpiękniejszych (a przy tym świetnie zachowanych) budowli z czasów angielskich jest wykonany z białego marmuru Victoria Memorial – zbudowany dla Królowej Victorii. Jest swojego rodzaju mariażem piękna Taj Mahal i architektury przypominającej amerykański Capitol.

victoria_memorial

Obowiązkowym punktem pobytu w Kalkucie była oczywiście wizyta w Domu Matki Teresy, której działalność w Kalkucie na zawsze pozostawiła ślad i pokazała, że nawet w skrajnej biedzie i nędzy, bez względu na różnice kulturowe i miejsce na świecie, można nieść ludziom pomoc, wsparcie i zapewniać im godne życie i śmierć.

matka_teresa

Niekwestionowaną specjalnością Kalkuty jednak w naszym odczuciu pozostanie ilość i różnorodność środków transportu. Oczywiście jak w każdej szanującej się stolicy, nawet dawnej, jest standardowo metro (tak jak w Warszawie jedna linia) są też autobusy, ale ze znanych nam miejsc, ich standard, fantazyjne, wielokrotnie wyklepywane i szpachlowane kształty i kolorowe rysunki, są podobne jedynie do tych, które widzieliśmy w Dhace. Są też pancerne tramwaje oraz oszałamiająca ilość taksówek – zdecydowana większość to piękne, żółte Ambassadory, w każdej wolnej chwili czyszczone i nabłyszczane przez właścicieli, są także znane np. z Tajlandii tuk-tuki oraz dwa rodzaje riksz.

ulice_kalkuty1

tramwaje_kolkata

Riksze rowerowe – czyli mniej – więcej znana każdemu konstrukcja (mamy coś w tym rodzaju u siebie np. w Łodzi, więc zapraszamy tych, którzy nie wiedzą) oraz unikalne na skalę światową riksze „ludzkie” czyli takie, gdzie biegnący człowiek ciągnie za sobą wózek wypełniony ludźmi lub towarami. Z tego co nam wiadomo Kalkuta właśnie jest jedynym miastem na świecie, gdzie taki środek transportu nadal funkcjonuje. Oczywiście rikszarze bardzo mocno zachęcają do korzystania za swoich usług ale nie daliśmy się przekonać. Może niesłusznie, bo przecież oni tak zarabiają na życie… Trudny dylemat.

riksze1

riksze2

W każdym razie wymienione wyżej środki transportu plus masa innych, trudnych do opisania wehikułów, stworzonych pod kątem zaspokojenia konkretnych potrzeb przewozowych ich właścicieli, uzupełnione nieprzebranym morzem pieszych tworzą na chodnikach i ulicach chaos i jazgot nie do opisania. Wszyscy poruszają się we wszystkich możliwych kierunkach jednocześnie, w ostatniej chwili podejmując decyzję lub zmieniając zdanie, całkowicie za nic sobie mając wiszące gdzie się da hasła: „follow traffic rules”, „drive safely” etc. oraz policjantów, którzy z założenia mają tym bałaganem kierować, a w praktyce stoją nieśmiało na skraju chodnika i bezładnie machają rękami. Znaleźć się w samym środku tego kociokwiku – bezcenne 🙂 Do wrażeń słuchowych, dostarczanych przez cichnący tylko na kilka godzin w ciągu doby ruch uliczny (dzwonki, klaksony, trąbki, nawoływania itp.) dodać trzeba wybuchową mieszankę zapachów owoców świeżych i zgniłych, palonych co krok kadzideł, leżącego na straganach mięsa, płynącego obok rynsztoku i innych, których lepiej nie starać się zidentyfikować. Całości obrazu Kalkuty dopełniają widoki ludzi mieszkających na ulicach, ich prowizorycznych legowisk a niekiedy całych „mieszkań”. Przyznać trzeba, że mimo życia w takich warunkach, ludzie bardzo starają się dbać o higienę – uliczne hydranty oraz nabrzeża rzeki są oblegane od świtu do nocy przez całe rodziny myjące się, robiącego pranie a przy okazji zmywające wszystkie możliwe naczynia.

mycie0

mycie1

mycie2

Wydaje się jednak, że całe te łazienkowo-pralnicze zabiegi to tylko siła przyzwyczajenia bo mycie często odbywa się w całym przyodziewku, a po nim i tak na boso ludzie udają się do swoich „śmietnisk”. Ulice Kalkuty to także uliczne jadłodajnie, w których dokładnie widać w jakich warunkach jest przygotowywane jedzenie oraz jak wygląda mycie naczyń (po tych pobieżnych oględzinach do tej pory nie mieliśmy odwagi ani ochoty na nic poza owocami umytymi w butelkowanej wodzie – jak tak dalej pójdzie to będzie najlepsza dieta cud na świecie 🙂 Jedyne co spróbowaliśmy z ulicy to coś co bardzo nas ciekawiło już od czasu Sri Lanki (oraz wizyt w Batu Caves na obchodach Thaipusam) – czyli liście betelu, które żuje się tu dość powszechnie (na Sri Lance to szara codzienność) pozostawiając na języku i ustach mocno czerwone kolory. Do liści dosypuje się różne dziwne zioła i zawija je w rożek następnie gryzie w całości długo przeżuwając. Efekt? Niepowtarzalne uczucie świeżości. Niemal takie jakie dawałoby trzymanie w ustach kilku łyżeczek mocnej pasty do zębów 🙂 Polecamy dla tych, którzy nie boją się eksperymentować.

liscie_betelu

Jutro udajemy się na południe od Kalkuty gdzie przesiądziemy się na statek by zrealizować to, czego się nie udało dokonać w Bangladeszu, czyli zobaczyć jeden z największych cudów świata przyrody: lasy namorzynowe.

W tym miejscu prosimy o udzielenie pomocy dla niedożywionych dzieci z Polski przez kliknięcie w brzuszek Pajacyka na stronie www.pajacyk.org.pl. Z góry za to bardzo dziękujemy.

Porady praktyczne:
Najwięcej hoteli i guesthousów można znaleźć na ulicach Marquis oraz Mirza Ghalib. Warto o prostu przejść się tymi ulicami i posprawdzać warunki i ceny i wybrać taki, który będzie nam odpowiadał. Nam udało się znaleźć bardzo czysty (co jak na warunki Kolkaty jest wyjątkowe) i niedrogi guesthouse o nazwie Shuruque w którym mieliśmy swoją łazienkę i nawet ciepłą wodę.
Jeśli chodzi o transport to taksówki na odcinku tych ulic do stacji kolejowej Howrah kosztują wg wskazań licznika 120 rupii. Przejazd taką taksówką szczerze polecamy bo być w środku ulicznego Sajgonu z kierowcą, który trąbi na wszystko wokoło oraz wjeżdża między autobusy rozpychając się bokami swojego Ambassadora to przeżycie bezcenne 🙂
Przejazdy miejskimi autobusami kosztują 5 rupii, a promem kursującym pomiędzy stronami rzeki Hooghly 4 rupie. Szczerze je polecamy – szybko i tanio przy okazji z widokami na nabrzeże.

Dhaka – Kolory Bangladeszu

niedziela, luty 12th, 2012

Nasze pierwsze oględziny Dhaki dały potwierdzenie tego co widzieliśmy na ulicach po przylocie do tego miasta wcześnie rano, ale ze zwielokrotnionym efektem 🙂
Wieczorem korki i ruch odbywał się z takim natężeniem, że dotarcie w jakiekolwiek miejsce graniczyło z cudem. O sposobie poruszania się w tym chaosie już nawet nie będziemy pisać. To po prostu trzeba zobaczyć i trzeba przeżyć. Żadne opisy nie oddadzą tego zjawiska. W tym niesamowitym tłoku i biedzie kolorytu dodają fantazyjnie wymalowane wszelkimi możliwymi kolorami i wzorami autobusy i ciężarówki oraz jedyne w swoim rodzaju riksze rowerowe, których w tym mieście jest podobno ponad 600 tys. Swoją drogą ciekawe jak czuli by się kierowcy naszych ciężarówek w których głównymi elementami ozdobnymi są malowane kwiaty, kolorowe wzorki, a na tyle ciężarówki można oglądać często obrazki s stylu „zachód słońca nad rozlewiskiem” itp. 🙂 Tutaj to norma, a fantazyjne zdobienia dodają barw temu wielkiemu miastu. W Dhace wg oficjalnej statystyki żyje 18 mln ludzi, jednak z relacji Alama wiemy, że mieszka ich tutaj co najmniej 24 mln. To dwa razy więcej ludzi niż mieszka Delhi!

ulice1

ulice2

ulice3

ulice4

Po dłuższych walkach na drogach przejechaliśmy do centrum gdzie zobaczyliśmy uliczne życie a następnie udaliśmy się z Alamem do restauracji jednego z jego przyjaciół gdzie mieliśmy spotkać się z japońskim podróżnikiem, który akurat dotarł do Dhaki i jego dwójką japońskich kolegów stacjonujących w Bangladeszu w ramach urzędowych obowiązków (nauka matematyki oraz placówka dyplomatyczna). Kolacja była jak na warunki tu panujące wyjątkowo ekskluzywna za co bardzo Alamowi podziękowaliśmy. Po kolacji Alam postanowił spotkać się ze swoimi innymi przyjaciółmi a my postanowiliśmy udać się na spoczynek po drodze zahaczając jakiś sklep z lekami, bo od paru dni czując mocne przeziębienie (spowodowane zapewne różnicą temperatur jakiej doświadczyliśmy w drodze z Polski przez Sri Lankę i Kuala Lumpur) zdołaliśmy zużyć już cały zapas paracetamolu jaki wieźliśmy z domu. Alam odesłał nas więc swoim samochodem korzystając z usług swojego szofera, który przez cały czas kolacji oczekiwał na nas w samochodzie. Szofer okazał się również pomocny przy zakupie leków. Zawiózł nas do tutejszej apteki i doradził co wybrać. Okazało się, że paracetamol z dodatkami smakowymi produkowany przez znany nam międzynarodowy koncern kosztował tutaj 120 razy więcej (serio!) niż produkowany w Bangladeszu paracetamol pod lokalną marką. Widać więc jak bardzo służy globalizacja i kto na czym zbiera marżę. Kupiliśmy lokalny paracetamol za cenę 10 tacas za opakowanie 10 tabletek i udaliśmy się do domu.
Następnego dnia Alam nie czuł się zbyt dobrze (syndrom dnia następnego) więc przydzielił nam swojego kierowcę, żeby udał się do ustalonych wcześniej miejsc, które chcieliśmy zobaczyć. Nie dość, że mieliśmy więc odstającą od tutejszych gościnę to jeszcze mieliśmy komfortowe warunki transportu i ochroniarza w jednym 😉 Szofer woził nas wszędzie tam gdzie chcieliśmy a gdy wychodziliśmy z auta na zwiedzanie jakichś miejsc niepostrzeżenie niczym bodyguard pojawiał się po paru-parunastu minutach w ciemnych okularach wmieszany w tłum z pełną dyskrecją obserwując czy nic nam się nie dzieje.

ochroniarz

Lepiej w tym mieście nie mogliśmy trafić. Jako travelersi preferujemy głównie lokalne środki transportu i udzielającą się klientowi taniość, ale z takich usług serwowanych gratis przez przyjaciela nie mogliśmy nie skorzystać w kompletnie obcym i w pewnym sensie dzikim mieście 🙂
Dhaka nie ma zbyt wielu zabytków. Tak jak pisaliśmy w zasadzie nie ma co tu zwiedzać. Najważniejszym chyba zabytkiem jest wybudowany w 1892 roku Ahsan Manzil (zwany też różowym pałacem), który otwiera się dla zwiedzających po godz. 14:30. Dotarcie do niego wymaga przebicie się przez zatłoczony rynek gdzie handluje się wszystkim i ze wszystkimi.

pink_palac

Drugim interesującym miejscem jest z pewnością fort wybudowany w roku 1677 o nazwie Lalbagh Fort, ale szczerze mówiąc niewiele z tych fortyfikacji zostało i dzisiaj większe wrażenie robi umieszczony w tym otoczeniu meczet niż same ruiny fortyfikacji tak, że w porównaniu do rozmachu zabytków które można zobaczyć w Indiach, Indonezji czy Kambodży to słabiutka namiastka. Warto jednak będąc tutaj zajrzeć w to miejsce bo jest to obowiązkowa pozycja podróżnika.

lalbagh

Z rozmachem wybudowano też parlament i budynek teatru (oczywiście jak na warunki Bangladeszu), ale szczerze mówiąc jeszcze bardziej zaskoczył nas budynek, który zafundowany został miastu przez Chińczyków. To centrum konferencyjne, które ma odkreślać przyjaźń narodu chińskiego z Bangladeszem. Jednak znając sposób budowania wpływów na świecie przez Chiny i czytając ostatnio informacje o tym, że również w Afryce Chińczycy otworzyli niedawno podobny budynek śmiemy twierdzić, że to łatwy sposób na umacnianie swojej pozycji w biednych krajach na przyszłość.
W tym i kolejnym dniu mogliśmy przekonać się, że Bangladesz to bardzo biedny i przeludniony kraj. Widzieliśmy miejsca w których biedota przetwarza w zasadzie wszystko co się da sortując każde śmieci, tłukąc kamienie i cegły, zbierając szmaty, krusząc plastyki a wszystko to w otoczeniu cuchnących rynsztoków do których aż trudno się zbliżać.

bieda

bieda2

bieda3

Jeszcze większa bieda panuje tu na wsi. Jadąc w kierunku granicy z Indiami widzieliśmy domostwa, które dzięki obecności lasów namorzynowych i gliniastej gleby pozwalają lepić mieszkania z gliny i słomy. Wśród palm wyglądają jak lepianki znane z Afryki. Po takich widokach trudno się dziwić, że niektórzy kojarzą ten kraj z Afryką a nie środkową Azją.

wioski_bangla

Rozmawiając z Alamem o sytuacji ludzi dowiedzieliśmy się jak to wygląda na przykładzie służącej, która pomaga w domu Alama przy jego dwóch córeczkach i w innych pracach (np. w kuchni). Mieszkała na wsi, ma pięć sióstr, ojciec zmarł więc matka nie jest w stanie utrzymać sześcioro dzieci i wszystkie przekazała do bogatszych rodzin na służbę aż do pełnoletniości. Oznacza to, że taka ośmio- lub dziewięcio-letnia dziewczynka (Alam nawet nie był w stanie ustalić jej wieku) będzie mieszkała w domu Alama aż do około 20 roku życia, po czym zostanie jej zaaranżowane małżeństwo, żeby mogła się usamodzielnić (w Bangladeszu liczba małżeństw aranżowanych wynosi 60%). Na razie nie chodzi nawet do szkoły, ale Alam będzie starał się jej coś zorganizować (co w tym kraju osobie „bez tożsamości” jest niestety bardzo trudne). Taki los dotyczy bardzo dużej części społeczeństwa wiejskiego i szczerze mówiąc wydaje się, że nie ma na to innego, lepszego rozwiązania. Przykre to strasznie, ale w kraju gdzie na 1 km. kw. przypada prawie 1200 mieszkańców sytuacja nie może wyglądać inaczej 🙁
Nasz plan odwiedzenie lasów namorzynowych na południu Bangladeszu nie udało się zrealizować bowiem okazało się, że statek, który wyrusza na namorzyny odpływa tylko raz w tygodniu we czwartki więc nie chcieliśmy czekać kolejnych kilka dni i postanowiliśmy udać się autobusem w kierunku Indii do granicy w Benapole a potem dotrzeć do Kolkaty skąd będziemy organizować wyjazd do lasów namorzynowych po stronie Indii – to ten sam rezerwat więc efekt będzie identyczny, a uda nam się zaoszczędzić kilka dni zbędnego czekania.
Na autobus jechaliśmy wiezieni przez naszego ulubionego już szofera-ochroniarza, który robił wszystko co mógł by zdążyć na czas przed odjazdem i unikać zakorkowanych dróg. Po godz. 21:00 ruch staje się jeszcze bardziej nieznośny bowiem od tej godziny mogą po drogach jeździć ciężarówki. Zrobiło się więc tłoczno a nasz bohater woził na przedziwnymi uliczkami w których mieścił się na szerokość lusterek. Dotarliśmy na czas i okazało się, że ze względu na korki autobus odjedzie o godzinę później. Usadowiliśmy się więc w poczekalni (zdjęcie poniżej) i odczekaliśmy swój czas 🙂

poczekalnia_dhaka

Przejście graniczne w Benapole było chyba najdziwniejszym przejściem jakie do tej pory przekraczaliśmy. Po wyjściu z autobusu najpierw czekaliśmy ponad godzinę w małym brudnym pomieszczeniu w którym zabrano nam paszporty.

granica

Potem przewożono nas grupami małymi busikami do drugiej poczekalni w której każdy pytał nas o paszport (którego już nie mieliśmy bo zostały przekazane stosownym władzom). Potem po około godzinie na rowerach (sic!) przywieziono nasze bagaże.

bagaze

Następnie każdy wziął bagaże do ręki (nam pomogli jacyś lokalni tragarze, którzy chcieli popatrzeć na białego człowieka, który jest tutaj niebywałą rzadkością). Potem oddano nam podstemplowane już przez bengalskie służby graniczne paszporty. Potem znowu przystanek tym razem pod gołym niebem na którym ktoś za nas powypisywał karty wjazdowe do Indii, następnie pieszo udaliśmy się do budynku służb granicznych Indii, który znajdował się w takim miejscu, że sami byśmy tam nie trafili, bo był za jakąś kupą gruzu i przypominał raczej szalet niż budynek poważnego urzędu. Tam kolejne pieczątki i oglądanie białych twarzy i wreszcie… uff… przeszliśmy na stronę terytorium Indii skąd mogliśmy udać się do Kolkaty.

Naszym dobrym zwyczajem prosimy o udzielenie pomocy dla niedożywionych dzieci z Polski przez kliknięcie w brzuszek Pajacyka na stronie www.pajacyk.org.pl. W imieniu dzieci bardzo za to dziękujemy.

Bangladesz – pierwsze starcie

czwartek, luty 9th, 2012

Bangladesz w zasadzie przywitał nas już na lotnisku w Kuala Lumpur. Dotarliśmy tam koło północy mając zaplanowany odlot do Dhaki o godz.2:10 więc w zasadzie pojawiliśmy się „na ostatni dzwonek” check-out’u. Każdy kto był na lotnisku w Kuala-Lumpur wie, że to bardzo zaawansowane technologicznie lotnisko z niesamowicie przemyślaną infrastrukturą i rozwiązaniami. Nawet przemieszczanie się po lotnisku zorganizowane jest w oparciu o widny i bezzałogowe pociągi jeżdżące pomiędzy różnymi częściami terminala. Tym większym dla nas szokiem był widok jaki zobaczyliśmy po dotarciu do stanowisk odpraw przygotowanych dla linii Biman (linie należące do Bangladeszu). Okazało się, że pomimo iż do odprawy otwartych było aż 8 stanowisk (plus jedno dla klasy biznes przy którym nie było oczywiście nikogo) przed nimi kłębiły się tłumy ludzi z wózkami bagażowymi na których każdy miał ogromne pudła lub torby poowijane w koce i sznury. W kilku kolumnach stały kolejki sięgające kilkaset metrów a do stanowisk dopuszczała ochrona lotniskowa przepuszczając kolejne osoby do wybranych stanowisk, gdy któreś z nich się zwolniło. Przy zaobserwowanej prędkości odprawy wynikającej przede wszystkim z nadbagażu, który dotyczył niemal wszystkich oczekujących i liczbie oczekującej wiadomo było, że nie ma szans na odprawę na czas. Ogłoszono opóźnienie lotu o 2 godziny tak więc nagle czas do odlotu wydłużył się do ponad czterech godzin. W kolejkach znajdowali się sami mężczyźni i w zasadzie sami obywatele Bangladeszu z których każdy jak zgadywaliśmy wiózł jakiś dobytek. Wyglądało to bardziej na kolejkę na jakiś pociąg niż odprawę lotniskową.

lotnisko

Fakt, że Ola była jedyną kobietą – w dodatku białą sprawił, że wszystkie oczy zwracały się w naszym kierunku. Postanowiliśmy wykorzystać swoją „odmienność” i pójść na całość zamiast ślęczeć w kolejce przez najbliższych kilka godzin. Spakowaliśmy nasze plecaki w ochrony przeciwdeszczowe i siatki pack-save, zamknęliśmy je na klucze i po oględzinach ruchu odprawowego postanowiliśmy zaatakować ostatnie stanowisko odpraw podchodząc zupełnie z drugiej strony. I… udało się! Po kilkunastu minutach mogliśmy opuścić dzikie tłumy i udać się w jakieś ustronne miejsce by odpocząć przed odlotem.
Lot odbył się zgodnie z planem więc po zaboardowaniu się na pokład mogliśmy spróbować uciąć drzemkę. Nie było to łatwe bo w samolocie czuliśmy się jak w ulu. Wszyscy głośno rozmawiali, wykrzykiwali, walczyli ze swoimi bagażami i… brzydko pachniało. Zmęczenie jednak zwyciężyło i organizm sam się wyłączył. O godz. 6:00 czasu lokalnego wylądowaliśmy w Dhace.
Mimo dużych tłumów okienko do imigracyjne otworzyło się przed nami otworem bo Panowie dokonujący kontroli imigracyjnej sami przywołali nas do siebie poza kolejką. Prawdę mówiąc większego bałaganu na lotnisku jeszcze nie widzieliśmy. Nawet urzędnicy migracyjni siedzieli na jakichś połamanych krzesłach a jeden z nich przy próbie zrobienia zdjęcia do systemu stwierdził, że zawiesił mu się komputer (który nawiasem mówiąc wyglądał jak stare ATARI z lat 80-tych ubiegłego wieku) i przekazał temat urzędnikowi obok. Po przejściu kontroli pierwsze co dało się zauważyć to niezliczone chmary komarów, które kręciły się koło ludzi i próbowały zażyć tego co dla nich najlepsze. Od razu pomyśleliśmy, że bez odpowiednich zabezpieczeń tutaj malaria murowana. Ewentualnie dopaść nas może Denga Fiver, która według przeprowadzonego przez nas wywiadu zbiera tutaj żniwa, szczególnie w obszarach wiejskich. Po jakiejś pół godzinie udało nam się odzyskać nasze plecaki, zakupić lokalną kartę SIM, zadzwonić do naszego nowego znajomego Alama u którego mieliśmy się zatrzymać na czas pobytu w Dhace i udać się do wyjścia z lotniska. Tam po dłuższych konsultacjach telefonicznych udało nam się znaleźć z Alamem i udać się do jego mieszkania.
Po drodze mogliśmy doświadczyć ruchu ulicznego stolicy Bangladeszu, który – co tu dużo pisać – mocno odbiegał od naszych najśmielszych wyobrażeń. Ruch odbywał się we wszystkich możliwych kierunkach, dotyczył ciężarówek, riksz rowerowych, pieszych, autobusów i samochodów osobowych oraz wszystkiego co na drogę weszło.

ulica

Najciekawsze okazały się skrzyżowania. Tam przejazd w jakimś kierunku to czyste science fiction. Każdy kierunek i zachowanie jest możliwe. Nie wyobrażaliśmy sobie czy jakikolwiek turysta mógłby sobie poradzić prowadząc tu jakikolwiek pojazd. Trzeba być po prostu lokalsem, albo ubezpieczyć dobrze transport zwłok do ojczyzny. Przejeżdżając przez miasto oglądaliśmy przerażającą biedę i brud. Przy obwodnicy miasta widać było rzeki i rozlewiska, których jest tutaj całe mnóstwo a na nich poruszające się łódki i statki, które ze względu na płyciznę rzeki wyglądały jak wstawione bowiem te akweny wyglądały jak rozlewiska na polach.
Podobno to wynik osuszania miasta i budowy różnych zabezpieczeń przeciwpowodziowych, które mocno zmieniły bieg normalnych rzek. Korki mimo wczesnej porannej godziny były nieziemskie więc po ponad godzinie jazdy dotarliśmy do mieszkania Alama. Nasz nowy znajomy okazał się bardzo zamożnym jak na warunki Bangladeszu człowiekiem i miał trzypoziomowe mieszkanie w którym na różnych piętrach rozlokowana była cała rodzina: mama ze służbą, jego brat i wreszcie on ze swoją żoną dwójką dzieci i służącą. Ugoszczono nas śniadaniem w stylu bengalskim (ryż z curry, gotowane jajko, jakiś ryż na słodko z dodatkami i szklanka wody). Po pierwszych oporach (i upewnieniu się, że woda nie pochodzi z kranu czy jakiegoś naturalnego zbiornika) przełamaliśmy się i skorzystaliśmy ze szczerej gościny.

sniadanie

Było zaskakująco smacznie i poczuliśmy się swojsko. Po krótkich dyskusjach o naszych planach na najbliższe dni (poznanie Dhaki i tego co w niej ciekawe a także udanie się na południe Bangladeszu by zobaczyć największe skarb tego regionu: lasy namorzynowe) udaliśmy się mocno zmęczeniu na zasłużony odpoczynek by wieczorem udać się na pierwsze oględziny miasta.

W tym miejscu prosimy o udzielenie pomocy dla niedożywionych dzieci z Polski przez kliknięcie w brzuszek Pajacyka na stronie www.pajacyk.org.pl. Z góry za to bardzo dziękujemy.

Porady praktyczne:
Turystyka w Bangladeszu jest zjawiskiem bardzo niszowym, dlatego każdy turysta wzbudza ogromne zainteresowanie. Warto dobrze pochować swoje cenne rzeczy (gotówkę, karty i paszport) by nie kusić losu niepowetowaną stratą.
W Bangladeszu zaledwie kilka procent dorosłych mówi w jęz. angielskim więc dobrze jest mieć ze sobą zestaw podstawowych słów i zwrotów.

Kuala Lumpur – Thaipusam i wizyta u malezyjskich przyjaciół

środa, luty 8th, 2012

Po nocy spędzonej na lotnisku w Colombo i kilku godzinach lotu, dotarliśmy do Kuala Lumpur. Było wczesne popołudnie a temperatura po wyjściu z samolotu dala nam wyraźnie do zrozumienia, ze jesteśmy bardzo blisko równika. Nieziemski upal (zgodnie z tym, co mówiły nasze prognozy w telefonach, temperatura odczuwalna wynosiła 47 st.C!) i lepkie od wilgoci powietrze. Wydawało się, że po prostu się ugotujemy. Nie zdążyliśmy nawet dotrzeć do miejsca, z którego odjeżdżają autobusy do centrum miasta, gdy błękitne niebo w momencie zasnuło się ciemnymi chmurami i lunął rzęsisty, ulewny deszcz, charakterystyczny dla klimatu okołorównikowego. Lało bez przerwy przez cala drogę do miasta (prawie godzina), ale w chwili kiedy dojeżdżaliśmy do celu, niebo znów się przejaśniło i przez kolejne kilkanaście minut mogliśmy obserwować błyskawicznie schnące w upale kałuże i chodniki.
W Kuala Lumpur nasza wycieczka na chwile się rozdzielała, ponieważ my byliśmy umówieni, że zatrzymamy się u naszej koleżanki – Penny, poznanej przed dwoma laty w Nowej Zelandii, natomiast reszta ekipy udała się do hotelu zarezerwowanego przez Mariusza.
Pierwszy wieczór w Kuala Lumpur spędziliśmy w towarzystwie Penny i jej siostry. Dziewczyny są pochodzenia chińskiego, więc na kolacje były typowo chińskie dania, przygotowywane przez Jessicę. To było dla nas spore zaskoczenie, bo po 3 miesiącach spędzonych w Chinach, wydawało nam się, ze Chińczycy w ogóle w domach nie gotują, tylko zawsze wychodzą gdzieś zjeść na ulicy, bo jest tanio i smacznie. Ale domowe, chińskie jedzenie okazało się prawdziwym hitem. Było pysznie. Wieczór mieliśmy spędzić na spotkaniu związanym z zakończeniem obchodów chińskiego nowego roku. Trzeba tu zaznaczyć, ze Nowy Rok obchodzi się zgodnie z chińskim kalendarzem 15 dni. Dzień ostatni jest zawsze świętowany w szczególny sposób, ponieważ jednocześnie ma on dla Chińczyków takie znaczenie, jak dla nas Walentynki, wiec przy okazji jest to święto zakochanych 🙂 Na zakończenie obchodów chińskiego nowego roku, Penny zabrała nas do parku z jeziorkiem, w którym była specjalnie z tej okazji zorganizowana impreza. Były koncerty, występy, puszczanie lampionów, a także specjalna, walentynkowa zabawa wywodząca się z dawnej tradycji chińskiej (kiedy to dziewczyny nie wychodziły z domów aż do takiego właśnie momentu). Polegała ona na tym, ze dziewczyny na pomarańczach pisały swoje imiona i numery telefonów, następnie na znak prowadzącego wrzucały owoce do jeziorka. W kolejnym etapie zabawy, chłopcy uzbrojeni w foliowe torby wchodzili do wody i wyławiali z niej pomarańcze. Oczywiście im więcej, tym lepiej.

Rzucanie pomaranczy

W ostatnim etapie, który już odbywa się poza widokiem publicznym, chłopcy dzwonią do dziewczyn, których numery wyłowili i umawiają się na randki. Niestety nie mamy pojęcia na ile ta metoda swatania jest skuteczna i jak często kończy się bajkowym „i żyli długo i szczęśliwie”. Szczerze mówiąc trochę to nudne, z naszego punktu widzenia dziwne ale emocje, jakie cala zabawa wzbudzała w Chińczykach, ogromne zaangażowanie, radość, wiarę w znalezienie swojej miłości właśnie w ten sposób, po raz kolejny uświadomiły nam, jak bardzo różnią się poszczególne kraje miedzy sobą. Jednak zmęczenie nieprzespaną nocą dało o sobie znać i nie wytrwaliśmy do końca imprezy.
Następnego dnia wstaliśmy gdy było jeszcze ciemno. Penny obiecała nas zawieźć do Batu Caves na obchody Tahipusam ale doradziła, żebyśmy przed godz. 7:00 wyszli z domu, by uniknąć największych korków po drodze i dotrzeć na miejsce jak jeszcze nie będzie tam koszmarnych tłumów. Tak tez zrobiliśmy. I oczywiście okazało się, że było to idealne rozwiązanie. O naszych doświadczeniach z Thaipusam (jak również o samym święcie, jego historii i tradycjach) możecie przeczytać tutaj: „Thaipusam – przerażające święto ku czci Murugana”. W tym roku jednak, Thaipusam miał trwać nie 3 dni, jak dwa lata temu, a zaledwie 1 dzień. To właśnie spowodowało, ze niewyobrażalne tłumy nadciągały do jaskiń ze wszystkich stron i jeszcze przed godzina 9:00 wszystkie drogi dojazdowe do Batu Caves były zalane powoli przemieszczającą się masą ludzką, pragnącą dołączyć do barwnych pochodów, otrzymać błogosławieństwo, dać się ponieść świątecznemu szaleństwu.
Podobnie jak poprzednim razem, byliśmy zachwyceni – różnorodnością kolorów, zapachów, muzyki, przy której tak łatwo było zapomnieć o realnym, otaczającym nas świecie.

Brama wejsciowa

Strzyzenie

p1000645

p1000725

p1000651

pic_1989

Będąc tu po raz drugi, czuliśmy się jak stali bywalcy – mało nas dziwiło to co się działo wokoło, mogliśmy dzięki temu w zdecydowanie większym stopniu oddać się współuczestniczeniu w obrzędach, nie myśląc tylko o zrobieniu jak największej liczby zdjęć. Większość z zaobserwowanych przez nas obrzędów była jedynie potwierdzeniem tego, ze wszystkie magiczne rytuały, które opisywaliśmy dwa lata temu, dzieją się naprawdę. Z tego miejsca możemy potwierdzić, ze wszystko jest absolutna prawdą. Dodatkowo, widzieliśmy dwie całkowicie nowe sytuacje, które wprawiły nas w jeszcze większe osłupienie! Pierwszą z nich był zaprzęg ciągnięty przez dwie krowy – ale, co niewyobrażalne – krowy tez były w transie! Miały oszalały wzrok i toczyły pianę z pysków, szarpiąc się i wyrywając woźnicy. Przed nimi szli panowie z gwizdkami by „odgarniać” tłumy i zrobić miejsce temu dziwnemu zaprzęgowi – krowy ciągnęły ogromy ołtarz przyozdobiony oczywiście pawimi piórami, a przed ołtarzem siedział powożący krowy uczestnik Thaipusam, które kijem uruchamiał ten zaprzęg w kierunku schodów prowadzących do jaskini. Niestety zaprzęg poruszał się tak szybko, że nie zdążyliśmy nawet zrobić mu sensownego zdjęcia ani nawet zobaczyć w jaki sposób ten orszak miał dostać się po schodach na samą górę przed ołtarz Murugana. Natomiast pod koniec dnia zobaczyliśmy jednak coś, co kilkakrotnie przerosło nasze dotychczasowe doświadczenia z tym świętem – na potężnej, wysokiej na 2 metry konstrukcji z metalowych prętów, wniesiono pątnika, który miał haki powbijane w cale ciało w taki sposób, że wyglądał, jakby leciał nad ziemia rozpięty pomiędzy tymi prętami. I tu znowu z wrażenia i prędkości poruszania się tej niesionej przez innych uczestników święta konstrukcji nie udało się na czas wyciągnąć aparatu, żeby zrobić zdjęcie, ale to co w ostatniej chwili udało się złapać z daleka teraz mocno powiększone, pokazujemy poniżej, dla pełnego zrozumienia Czytelników, dlaczego było to coś wyjątkowego.

p1000759

Po raz kolejny utwierdziliśmy się w przekonaniu, jak niesamowite dokonania leżą w zasięgu możliwości człowieka w obszarach niezbadanych jeszcze przez naukę.

Następny po święcie Thaipusam dzień w Kuala Lumpur spędziliśmy na spacerowaniu po mieście i drobnych zakupach, a wieczorem udaliśmy się na lotnisko, skąd mieliśmy lot do Dhaki, stolicy Bangladeszu.

Prosimy teraz o udzielenie pomocy dla niedożywionych dzieci z Polski przez kliknięcie w brzuszek Pajacyka na stronie www.pajacyk.org.pl. W imieniu dzieci bardzo za to dziękujemy.

Porady praktyczne:
Do Batu Caves z Kuala Lumpur najlepiej udać się miejskim autobusem lub pociągiem KTM – cena 2 MYR (około 2 zł) w jedną stronę.

Negombo i Colombo

niedziela, luty 5th, 2012

Rano byliśmy zaproszeni na pierwszą od czasu podróży kawę. Fakt, że zostaliśmy zaproszeni na poranną kawę do apartamentu Królowej Elżbiety II sprawił, że z całą powagą potraktowaliśmy to ważne wydarzenie i pozbieraliśmy się sprawnie, żeby się nie spóźnić 🙂

salon
Po porannej kawie, która w tym szacownym miejscu straszącym brudem wpadliśmy w głupie żarty o tym, że należymy do świty Królowej Jadwigi III, która to kontynuuje to rozpoczęte 54 lata temu wizytowanie Negombo w związku z czym usłużnie wachlowaliśmy Królowej a służba uwijała się przy stole jak w ukropie :-))) Swoją drogą nie mogliśmy wyjść z podziwu jak można doprowadzić do ruiny przepiękny budynek, który wcześniej na pewno olśniewał swoją świetnością. Bezmyślni lokalsi nie tylko nie zadbali o utrzymanie, ale też oszpecili budynek i wnętrza rozwiązaniami typu transformator na środku ogrodu naprzeciw drzwi wyjściowych z Sali, która kiedyś zapewne była balową, w oknach postawiano dawno już nieczynne klimatyzatory, przestrzenie balkonowe zabudowano drewnianymi ramami z drucianą siatką itd. itd. Tragedia po prostu. Gdyby ktoś zainwestował w ten budynek porządne pieniądze to zamiast obecnych paru dolarów od osoby można by inkasować co najmniej dziesiątki a może i setki dolarów. Nawet położenie budynku tuż przy Oceanie Indyjskim przy wlocie kanału byłoby bardzo atrakcyjne dla bogatego klienta. No, ale widocznie SriLanczykom nie przychodzą takie interesy do głowy 😉
Nasz ostatni dzień na Sri Lance postanowiliśmy spędzić na poznaniu typowego miasta srilankańskiego pod kątem tego jak wygląda tu życie, sklepy, a także na ewentualnym plażowaniu 🙂
Dzień udał się doskonale bowiem słońce prażyło niemiłosiernie, miasto tętniło życiem, a nieopodal guesthousu znajdował się targ rybny na którym od rana rybacy zaczynają swoją działalność tuż po powrocie z połowów. Na przestrzeni wieluset metrów rozkładane były ryby na sznurkowych podkładach, które suszyły się w naturalnym słońcu, a potem je ważono i pakowano do wielkich kartonów. Robotnicy pracujący przy takich zadaniach zarabiają podobno nawet 25 tys. LKR miesięcznie (około 250 USD co jak na warunki srilankańskie jest kwotą bardzo wysoką!).

rybacy1

rybacy2

Największym jednak miejscem okazało się lokalne targowisko owocowo-warzywne na którym spędziliśmy ponad godzinę. Tętniące życiem, pulsujące kolorami cudownych warzyw i tropikalnych owoców oraz cudownie pachnących przypraw miejsca miało w sobie lokalny koloryt i stanowiło okazję zakupienia super owoców i przypraw za śmienie niskie ceny. Jeżeli ktoś będzie w Negombo to polecamy ten rynek z pełną odpowiedzialnością. Tak kolorowego i dobrze wyposażonego w warzywa i przyprawy ryku nie widzieliśmy jeszcze w żadnym miejscu Azji.

targ1

targ2

targ3

Drugą część dnia przed wyjazdem na lotnisko postanowiliśmy spędzić na plaży i udało się! Pogoda oczywiście była bezbłędna bo panujące 34 st. C i słońce dało nam już ostro w kość podczas zwiedzania miasta. Teraz można było zanurzyć się w końcu w oceanie i schłodzić się nieco (choć temperatura oceanu i tak przekraczała 25 st. C) 🙂

plaza

O godz. 16:30 kiedy to zbieraliśmy się z plaży zerwał się silny wiatr, który wykręcał palmy i wiedzieliśmy już, że zanosi się na deszcz. Parę minut później lunął rzęsisty deszcz, który skutecznie przepędził nas z tego miejsca. Nieco przemoczeni zabraliśmy się w drogę do Kolombo skąd mamy nad ranem odlot w dalszą część trasy.
Sri Lankę pożegnaliśmy więc w dobrym nastroju bo udało się zrealizować plan odwiedzenia najważniejszych punktów niemal w 100% (jak na jedynie 3,5-dniowy pobyt). Teraz czeka nas kolejne noc na lotnisku, a potem meldujemy się w Kuala Lumpur. Niech żyje magia Thaipusam, którą mamy nadzieję doświadczyć już po raz drugi w Batu Caves 🙂

Prosimy teraz o udzielenie pomocy dla niedożywionych dzieci z Polski przez kliknięcie w brzuszek Pajacyka na stronie www.pajacyk.org.pl. W imieniu dzieci bardzo za to dziękujemy.

Porady praktyczne:
Rynek warzywno-owocowy w Negombo znajduje się niedaleko fish marketu czyli ujścia kanału pomiędzy laguną a pozostałą częścią nabrzeża. Plaża natomiast znajduje się 2 km od tego miejsca w kierunku północnym (z daleka widać rejon nabrzeża z palmami).
Noclegownia New Rest Mouse to miejsce dla ludzi, którzy są gotowi na spanie w mało ciekawych i brudnych warunkach. Za to nocleg kosztuje jedynie 1000 do 1500 LKR (10 do 15 USD za pokój).

Pinawella, pola herbaciane i Nuwara Eliya

sobota, luty 4th, 2012

Wstaliśmy bardzo ociężali zgodnie z planem o 6:50 by o 7:30 wyruszyć do Pinawelli gdzie w tzw. „sierocińcu dla słoni” zobaczyć jak wygląda utrzymywanie stad słoni oraz dbanie o te egzemplarze, które są chore lub po prostu o młode odnalezione gdzieś sztuki, które nie mają rodziców.
Miejsce to jest niestety dość komercyjne i stada słoni są wystawiane na pokaz, ponieważ słoń na Sri Lance przyciąga tłumy turystów i w oczach wielu stanowi symbol tej pięknej wyspy.
Mieliśmy więc możliwość podziwiać te piękne zwierzęta jedzące po kilkaset kilogramów różnych zielonych gałęzi i pijących wodę a nawet mleko (podawane z ogromnych butelek). Uczestniczyliśmy też w karmieniu słoni świeżymi owocami – niesamowita frajda 🙂

slonie

Będąc na Sri Lance można się natknąć na słonie w różnych miejscach (sami widzieliśmy np. słonia przewożonego na ciężarówce w środku miasteczka :-)), ale jeśli nie mamy za dużo czasu na zwiedzanie wyspy a lubimy te zwierzęta to warto udać się do Pinawelli.
Naszym następnym planem było udanie się do centralnej części wyspy w górzyste rejony, które słyną przede wszystkim z plantacji herbaty i przepięknych widoków. Udaliśmy się więc w kierunku Nuwara Eliya jadąc przepięknymi drogami i podziwiając niesamowite, zapierające dech widoki.

widoki1

Najwspanialszymi widokami są jednak chyba porośnięte herbatą zbocza wzgórz. Przepiękne zielone kolory krzaczków słynnych na całym świecie herbat robią wrażenie. Dla samych tych widoków warto udać się na Sri Lankę. Nie mają w sobie równych a swoim urokiem niemal dorównują tarasom ryżowym, które widzieliśmy w Chinach, Wietnamie czy na Bali.

widoki2

Obowiązkowym punktem pobytu na Sri Lance jest też wizyta w fabryce herbaty gdzie można prześledzić cały skomplikowany proces produkcji herbaty, która trafia do naszych szklanek (teoretycznie bo herbata, którą kupujemy w sklepach jest barwiona, aromatyzowana itd. więc daleko jej od naturalnych sfermentowanych liści). W przyfabrycznym sklepie można zakupić produkowaną w tym miejscu herbatę. Prawdziwa herbatka z krzaczków, które widać w okolicznych rejonach. Polecamy!

herbaty1

herbaty2

herbaty3

herbaty4

Cały rejon Nuwara Eliya jest w sumie ogromnym parkiem narodowym ze względu na unikalną przepiękną przyrodę, ale również miasteczko o tej nazwie jest warte odwiedzenia. Znajduje się na wysokości 2000 m npm a na obrzeżach znajduje się najpiękniejszy na Sri Lance ogród botaniczny.
Po dobrze spędzonym dniu udaliśmy się w kierunku Negombo – miasta położonego na zachodnim wybrzeżu wyspy.
W drodze do Negombo urządziliśmy postój na posiłek w jakimś przydrożnym barze dla lokalsów. Wrażenie – bezcenne! Podawane w mocno zniszczonych miseczkach na mocno zniszczonym stole i jedzone wątpliwej czystości sztućcami potrawy smakowały jednak wyśmienicie 🙂 W końcu każdy travelers żywi się w normalnych nieturystycznych miejscach a tak właśnie jedzą tutaj mieszkańcy Sri Lanki. Oczywiście podstawowym jedzeniem są tutaj ryże z curry i warzywami lub ewentualnie kurczakiem lub rybą. W większości jest to jedzenie na ostro (chilli jest tutaj podstawą większości potraw). Za niewielkie pieniądze mogliśmy posmakować lokalne potrawy, które może nie są tak pyszne jak tajskie czy kambodżańskie, ale stawiamy je wysoko wśród innych azjatyckich kuchni.

kuchnia

Jadąc po wijących się górzystych drogach w pewnym momencie dopadł nas biegnący z bukietem kwiatów chłopiec. Usiłował nas dogonić by sprzedać nam kwiaty, ale co było dla nas największym szokiem mimo względnie szybkiej jak na górskie warunki jazdy będąc w zniszczonych gumowych klapkach zbiegał po stromych zboczach wzgórz wyprzedzając nas na kolejnych zakrętach i pojawiając się znowu jeszcze przed nami! Po kilku takich zakrętach byliśmy pełni podziwu i mocno zszokowani wyczynów jakich dokonywał ten chłopak! Zbieganie po zarośniętych wzgórzach w zwykłych plastykowych klapkach przy tych odległościach i różnicach poziomów było dla nas rzeczą niewiarygodną. Poprosiliśmy kierowcę o zatrzymanie samochodu i nagrodziliśmy mistrza górskich biegów przełajowych kilkoma drobnymi banknotami 🙂 Zasłużył z nawiązką! Myśl o tym ile wysiłku będzie go kosztował powrót do miejsca z którego rozpoczął bieg nie dawała nam spokoju.

chlopak_kwiaty

Dalszy etap podróży dał nam doświadczyć kolejne mistrzostwo, ale zupełnie innego rodzaju. W poprzednim wpisie komentowaliśmy temat poruszania się po drogach Sri Lanki. Na skutek faktów, które przywołaliśmy średnia prędkość poruszania się po drogach wynosi około 40 km/h. Teraz jadąc do Negombo mieliśmy przed sobą jakieś 4h drogi. Jednak kierowca zrobił wszystko co mógł, żeby nasze głowy posiwiały a potem wyszły z nich wszystkie włosy 😉 W zupełnej ciemności po krętych i wyboistych drogach pędząc naprzeciw busów, wyprzedzając „na trzeciego” i wykonując slalomy pomiędzy pojazdami dotarliśmy do Negombo po 2,5 godz.! Na koniec poprosiliśmy Nishantha o numer telefonu, żeby przekazać go Chołkowi – na pewno wiele mógłby się od niego jeszcze nauczyć! 😉
W drodze udało nam się jeszcze zarezerwować miejsce w hotelu do którego teraz dotarliśmy. Naszym oczom ukazała się ogromna kolonialna budowla w starym dobrym stylu. Przez chwilę zastanawialiśmy się czy to nie żart, bo noclegownia, która miała być tanią wyglądała po ciemku z zewnątrz na wysokiej klasy hotel. Jednak już po wejściu do środka okazało się, że wrażenie było co najmniej błędne 🙂

new_rest

W pokojach biegały ogromne karaluchy, na ścianach wisiały pajęczyny, z sufitu zwisały zerwane kawałki drewnianych desek, z kranu płynęła zimna woda a brud i kurz był taki jakby tam nigdy nie było żadnych gości. Na osłodę tego miejsca przyszła nam jednak informacja, którą wyczytaliśmy w Lonely Planet, że w tym budynku nocowała w 1958 roku Królowa Elżbieta II. Ba! Mało tego! Trzyosobowy pokój nr 7 w którym nocowała Małgosia, Ania, Marta i Jadzia okazał się właśnie tym apartamentem Królowej! No cóż taka przygoda zdarza się chyba raz na całe życie! 🙂

W tym miejscu prosimy o udzielenie pomocy dla niedożywionych dzieci z Polski przez kliknięcie w brzuszek Pajacyka na stronie www.pajacyk.org.pl. W imieniu dzieci bardzo za to dziękujemy.

Porady praktyczne:
Bilet do sierocińca słoni kosztuje dla turystów 2000 LKR (około 20 USD). Jeżeli chcemy zobaczyć karmienie z butelki to należy być tam przed godz. 9:00. Jedzenie w lokalnych barach kosztuje około 100 do 200 LKR (czyli od 1 do 2 USD) – czyli tanio i smacznie! 🙂

Sigiriya, Polonnaruwa, Dambulla, Kandy

piątek, luty 3rd, 2012

Pierwszy pełny dzień na Sri Lance przywitał nas odgłosami pełnej egzotyki. Od świtu za oknami słychać było niesamowity śpiew ptaków i odgłosy przyrody, które około godziny 8:00 zostały zakłócone przez przejeżdżający samochód z którego ktoś przez megafony odprawiał modlitwy 🙂 To był dobry moment by rozpocząć dzień i wyruszyć do jednej z dawnych stolic Sri Lanki: Polonnaruwy.
Dotarliśmy tam całkiem sprawnie chociaż droga okazała się w 1/3 długości rozkopana, dziurawa i trudna w przeprawie. W ogóle jazda po Sri Lance to spora dawka emocji. Drogi są wąskie, kręte a sposób jazdy przypomina nieco jazdę po Indiach z tym, że tutaj zamiast ciągłych klaksonów ciągle miga się długimi światami do pojazdów z na przeciwka dając im znaki by się „odsuwali” na bok jeśli ma nie dojść do czołowego zderzenia 🙂 Klakson z kolei przyciska się dla zasygnalizowania temu, kto jest wyprzedzany by się „przesunął” w lewo by akcja wyprzedzania „na trzeciego” nie zakończyła się karambolem. Do tego dochodzą wszędobylskie tuk-tuki i motorowery, które potrafią w tym całym zamieszaniu przecinać drogę na skos i piesi, którzy idą poboczem lub właśnie decydują się na przejście przez drogę. Inni uczestnicy ruchu jadą często na długich światłach lub mają ciągle włączony kierunkowskaz. Krótko mówiąc spore wyzwanie dla nie-tubylców 🙂
Polonnaruwa jest całkiem przyjemnym miejscem gdzie można zobaczyć stare świątynie i budynki z XII wieku, które zostały wybudowane za czasów ówczesnego władcy Nissankamalli.

pollanaruwa1

pollanaruwa3

Jeśli ktoś był w Angkor Wat to te budowle nie „zrzucą” z nóg, ale są bardzo ciekawym do zwiedzenia miejscem. Tym bardziej, że są rozmieszczone w ciekawym otoczeniu w pobliżu dużego jeziora i odwiedzane przez liczne tutaj egzotyczne zwierzęta. Małpy, mongo i ogromne jaszczurki wielkości małego warana można tutaj spotkać w wielu miejscach.

pollanaruwa2

Ciekawe, że rozrzucone w różnych miejscach miasta budowle nie są czytelnie oznaczone więc docieranie do tych miejsc odbywa się na zasadzie „czuja”, Np. od części położonej nad jeziorem do części z największą świątynią należało przejść normalną ruchliwą drogą by potem przejść do następnej kontroli biletów. Tam organizacja sprawdzania biletów potwierdza, że procedury podobnie jak w Indiach są celowo skomplikowane by duża liczba obywateli miała jakąś pracę. Za każdym razem okazuje się, że inna osoba odrywa bilet, inna sprawdza numer a jeszcze inna pieczołowicie zapisuje ten numer do zeszytu 🙂
Małgosia poznała tutaj potencjalnego przyszłego męża, który nie odstępował jej na krok przez cały czas zwiedzania pokazując różne ciekawostki i oprowadzając ją po zabytkach. Lokalny chłopak rozmawiał płynnie w ośmiu językach, pracował kiedyś w Niemczech i w ogóle lśnił ją swoją otwartością a przy tym rezolutnością niezłego biznesmana 🙂
W Polannaruwa krąży też sporo handlarzy, którzy próbują wycisnąć z turystów co się da sprzedając różne rękodzieła. Należy się mocno targować, a wstępną cenę podzielić przez dziesięć i do tego dążyć 🙂 W ten sposób udało nam się kupić kilka pięknych pamiątek za śmiesznie niskie pieniądze.

Następnym koniecznym do zobaczenia miejscem jest symbol Sri Lanki – ogromna, kolorowa skała zwana Lion Rock (lwia skała). Położona jest w zasadzie w płaskim otoczeniu i wygląda jak przeogromny kamień szlachetny zrzucony gdzieś z nieba pośród drzew i palm.

lion_rock1

Atrakcyjność tego miejsca polega na tym, że na szczyt skały można wejść (specjalnie wybudowanymi bramami, schodami i drabinkami) oraz na interesującym otoczeniu (wejścia w kształcie lwich łap lub… tyłka) 🙂
Wejście na szczyt skały jest dość męczące, ale nie stanowi wyzwania nie do przebrnięcia. Za to na szczycie można doznać przyjemnego chodu ze względu na porywisty wiatr i sporą wysokość. Schodząc ze szczytu dziewczyny (Ola i Małgosia) dostały grad braw i okrzyków z wiwatami za wytrwałość 🙂 Mniej więcej w połowie drogi na szczyt znajdują się malowidła ścienne znajdujące się na wyżłobieniach skalnych.

lion_rock2

Zaskoczeniem dla nas była nowoczesna technologia jaką zastosowano przy kontroli biletów. Otóż Pan w okienku przy wejściu użył czytnika kodów kreskowych na podczerwień po czym po sygnale dźwiękowym potwierdzenia odczytu kodu, odrywał kupon z biletu i zwinnym ruchem wrzucał go do przeciętej na pół plastykowej butelki a Pani obok długopisem wpisywała numer biletu do zeszytu. Pełen szacun :-)))

Potem korzystaliśmy z uroków miejskich Dambulli gdzie nabyliśmy owoce by jakoś przetrwać dzień bez tradycyjnych posiłków (śniadania ani obiadu nie jedliśmy a o kawie zdążyliśmy zapomnieć :-))

dambulla1

Po drodze do Kandy gdzie zamierzaliśmy się zatrzymać na noc w jakimś tanim guesthouse zatrzymaliśmy się jeszcze w Matale gdzie podziwialiśmy przepiękną świątynię hinduistyczną.
Na koniec dnia dotarliśmy do zarezerwowanego wcześniej miejsca do spania. Okazało się całkiem przyjemnym miejscem w dodatku położonym w odległości 10-minutowego spaceru od centrum gdzie można było tanio zakupić napoje, które w ciągu dnia ze względu na panujące tu upały znikały bez przerwy w naszych gardłach by zaspokoić gospodarkę płynów w organizmie. Potem zasłużony odpoczynek by wstać o godz. 6:50 dnia następnego. Wszystko po to by móc udać się na poranne karmienie słoni w Pinawelli 🙂

W tym miejscu prosimy o udzielenie pomocy dla niedożywionych dzieci z Polski przez kliknięcie w brzuszek Pajacyka na stronie www.pajacyk.org.pl. Z góry za to dziękujemy.

Porady praktyczne:
Bilet do Polannaruwy kosztuje dla turysty 25 USD i daje uprawnienia do obejrzenia dawnej stolicy, leżącego Buddy oraz muzeum położonego nieopodal jeziora. Bilet na Lion Rock kosztuje dla turysty 30 USD. Nie polecamy próby wejścia bez biletów ponieważ w dawnej stolicy wszędzie przy wejściach bilety są kontrolowane a w przypadku Lion Rock kontrola biletów poza samym wejściem na ścieżkę do skały odbywa się również na sporej wysokości więc spacer z powrotem i kolejne wejście byłoby wydatkiem energetycznym wydatnie obciążającym organizm 😉
Przykładowe ceny na Sri Lance: woda 1l – 50 LKR (około 0,5 USD), kilogram bananów – 100 LKR (około 1 USD).

Kierunek: Sri Lanka

czwartek, luty 2nd, 2012

No i stało się. Jedno z podstawowych praw Murphyego, które mówi, że jeśli coś może się wydarzyć to wydarzy się na pewno – zadziałało bezbłędnie. Ryzykownie krótki czas na przesiadkę w Chennai okazał się mimo naszych wysiłków by przesiadka się udała zbyt krótki i nie pozwolono nam się odprawić na lot do Kolombo. Robiliśmy co się dało by zabezpieczyć ten transfer z wyprzedzeniem, ale znowu okazało się, że do hinduskich informacji trzeba podchodzić z duuuuużą rezerwą, Już oczekując w Delhi na samolot IngiGo udaliśmy się do biura SpiceJet by powiedzieć o tym, że będziemy przesiadać się do ich samolotu, że czasu będzie niewiele, ale dotrzemy itd. Pani z biura SpiceJet z uwagą słuchała po czym poprosiła o bilety oraz imiona i nazwiska by zgłosić to w systemie komputerowym. Pilnie coś tam klepała w klawiaturę po czym powiedziała, żeby się nie martwić. Nic więcej i tak byśmy nie wskórali więc musieliśmy liczyć na to, że na miejscu da się to poskładać i będzie OK. Lot tanimi liniami IndiGo okazał się całkiem kulturalny – samolot był czysty choć na pokładzie głośno rozmawiano co nie pozwalało skutecznie „zmrużyć oczy” po nocy spędzonej na lotniskowym krzesełku. Ciekawostką w IndiGo były trampy do wejścia na pokład, które przypominały bardziej hinduskie budy niż profesjonalną rampę do jakiej przywykliśmy w „normalnych” liniach lotniczych.

pic-indigo

Po przybyciu na lotnisko w Chennai wszystko szło bardzo gładko, ale pierwsze „jaskółki Murphy’ego” pojawiły się przy odbiorze bagażu. Cierpliwie czekając na nasz bagaż wśród setek innych wyłowiliśmy pierwszy z nich, a na drugi oczekiwaliśmy przestępując z nogi na nogę w blokach startowych by po przechwyceniu go pobiec we właściwe miejsce odpraw międzynarodowych. Niestety po kilkunastu obrotach karuzeli na taśmie zaczęło się robić pusto, zaczęły spadać już tylko kartony i paczki, a bagażu nadal nie było. Po kilku następnych nerwowych minutach, które przecież dzieliły nas od zamknięcia odprawy na kolejny samolot okazało się, że bagaż owszem jest, ale tej jeden jedyny (sic!) utknął akurat na taśmie wyrzucającej bagaże na karuzelę, a ponieważ było to powyżej głów to nie było tego widać. Służby bagażowe nie kwapiły się z szybką pomocą i ze stoickim spokojem najpierw po obejrzeniu „przypadku” a potem po konsultacji między sobą któryś z pracowników udał się by wypchnąć zablokowany bagaż. Bloki startowe puściły a my w biegu rzuciliśmy się do rywalizacji w biegu na trasie 200m z płotkami 😉 Niestety nawet po szybkim przebrnięciu kolejnych uzbrojonych służb mundurowych i ich wnikliwej analizie biletów, paszportów itd. i dostaniu się już do hali odpraw okazało się, że lista pasażerów jest już zamknięta i nie ma mowy o jakimkolwiek dołączeniu nas do ekipy odprawionych, którzy czekali już na wyjście do samolotu. Nie pomogły prośby, groźby, tłumaczenia itd. Nikt ze służb SpiceJet nie wiedział o nas i o naszym potencjalnym spóźnieniu, niczego nie było w systemie i w ogóle Pan Kierownik okazał się nieprzejednany, bo zapierał się, że nie ma żadnych szans na odprawę, że on nic nie może w tej sprawie zrobić itd. Po kolejnych rozmowach w biurze SpiceJet też nas utwierdzono, że nic nie można już zrobić, no chyba, że odlecieć takim samym lotem, ale dnia następnego. Przy tak intensywnym planie, który zakładał pobyt na Sri Lance jedynie 3,5 dnia oznaczałoby to skrócenie tego czasu o 30% co znacznie ograniczyłoby nasze możliwości zobaczenia tego co na Sri Lance najważniejsze i najciekawsze. Oznaczało to, że opcja jest tylko jedna: za wszelką cenę próbować dotrzeć na tę wyspę jeszcze tego samego dnia korzystając z usług innego przewoźnika. Udaliśmy się więc na szybkie sprawdzenie do punktów informacyjnych i po prawie godzinnych twardych negocjacjach cenowych udało nam się kupić lot liniami Fisher King w cenie podobnej do tego co mieliśmy ustalone z SpiceJet. Na dodatek lot miał się odbyć tylko 3 godziny później niż ten na który się nam nie udało załapać więc strata czasowa okazała się niewielka 🙂
Po kolejnych odprawach poziom stresu opadł i pozostało już tylko czekanie na Króla Rybaków 😉
King spóźnił się od planowanego odlotu o 15 minut (swoją drogą kolejna ciekawostka: nasz poprzedni odleciał 15 minut wcześniej więc hinduskie systemy jakoś to chyba wyrównują, żeby w przyrodzie nic nie ginęło ;-))

pic-king

Po wylądowaniu w Kolombo ucieszyła nas przede wszystkim wiadomość, że temperatura na wyspie to 33 st.C więc dokładnie odwrotnie niż w tym samym czasie notowano w Polsce 😉 Potem pozostało już załatwienie samochodu i udanie się jak najdalej w głąb wyspy by dnia następnego mieć dobry punkt startowy do eksplorowania wyspy. Razem z Mariuszem i resztą ekipy (wybraliśmy się tu bowiem w dużej grupie znajomych, tzn. Ryśkiem, którego poznaliśmy razem z Mariuszem na wyspie Java, Anią, Martą oraz nowymi znajomymi: Jadzią i Małgosią – będziemy z nimi podróżować razem do Kuala Lumpur a potem nasze drogi się rozchodzą i do Bangladeszu jedziemy już sami) przystąpiliśmy do prób załatwienia tematu samochodu. Po prawie dwugodzinnych negocjacjach walcząc z niesłownością srilankańskich kierowców, którzy podobnie jak Hindusi zmieniali zdania, udzielali różnych niespójnych informacji itd. udało się w końcu znaleźć odpowiedni samochód i odpowiednią cenę pozwalającą na tanie podróżowanie po wyspie.
O godz. 17:40 czasu lokalnego mogliśmy w końcu ruszyć. Plan zakładał dotarcie do miejscowości Singiriya gzie mieliśmy nadzieję znaleźć miejsce do noclegu. I plan się powiódł! Mimo uciążliwości srilankańskich dróg, ogromnego ruchu i ciemności (o 18:10 zrobiło się ciemno) po 4 godzinach jazdy dotarliśmy na miejsce gdzie po wizytach w kilku guesthousach i hotelach zacumowaliśmy w końcu w Ancient Village gdzie po czynnościach łazienkowych wreszcie po 2 pełnych dniach spędzonych w różnych środkach transportu można było zapaść w głęboki sen z nadzieją na to, że kolejny dzień rozpocznie się już z nowymi siłami i przede wszystkim w pięknym otoczeniu… 🙂

W tym miejscu prosimy o udzielenie pomocy dla niedożywionych dzieci z Polski przez kliknięcie w brzuszek Pajacyka na stronie www.pajacyk.org.pl. Z góry za to dziękujemy.

Porady praktyczne:
W sumie to truizm, ale dla przypomnienia: jadąc do krajów azjatyckich zawsze warto mieć poza kartami bankomatowymi również dolary amerykańskie, które w razie potrzeby można wymienić na lokalną walutę. Na lotnisku w Colombo gdzie były potrzebne srilankańskie rupie nie udało się niestety wypłacić pieniędzy z bankomatu więc z pomocą przyszedł jeden z wielu kantorów wymiany walut w którym bez trudu można wymienić dolary.

Tranzyt, tranzyt, tranzyt

środa, luty 1st, 2012

No to jesteśmy – że tak powiemy – on the road 😉 Zanim jednak dotrzemy w pierwsze miejsce w którym zaczniemy eksplorować otoczenie czeka nas przeprawa tranzytowa. Takie są konsekwencje gdy się chce oszczędzać wszelkie wydatki na travelerskie wypady. Żeby dolecieć na miejsce docelowe za śmiesznie małe pieniądze (jak na dystanse jakie przebywamy) trzeba było mocno zakombinować 🙂
Prawą ręką przez lewe ramię łapiąc za prawe ucho udało się wykombinować bilety, które na dystansie z Polski do Indii kosztowały nas (uwaga!) niecałe 600 zł. A to dzięki temu, że korzystając kilka miesięcy temu z błędów systemu amerykańskiej Expedii można było złożyć bilet z Pragi do Berlina przez Brukselę i New Delhi (swoją drogą bardzo ciekawa trasa jak na odcinek Praga- Berlin) 😉
Tak więc po tanim transporcie do Pragi (kosztował całe 15 zł! :-)) i przelotach do Brukseli dotarliśmy do Delhi i teraz koczujemy na lotnisku do rana w oczekiwaniu na tanie linie hinduskie IndiGo by stąd polecieć do Chennai a potem następnymi tanimi liniami hinduskimi SpiceJet polecieć do Colombo (Sri Lanka) i stamtąd ruszyć w głąb herbacianej wyspy.
Oczywiście klimat Indii dało się wyczuć już po opuszczeniu Terminala nr 3 na który przybyliśmy. A to dlatego, że po pierwsze można było zrzucić ciepłe ubrania, którymi chroniliśmy się przed europejskimi mrozami, a po drugie dlatego, że już na lotnisku zaczęto nas wprowadzać w błąd różnymi sprzecznymi informacjami 🙂 No, ale na to byliśmy doskonale przygotowani, bo niby dlaczego mielibyśmy ufać Hindusom, dla których czas i przestrzeń jest pojęciem absolutnie względnym a najczęstszym powodem udzielania informacji jest chęć zarobienia paru rupii na nieświadomych lub zagubionych turystach. Najpierw w informacji kierowano nas na ten sam terminal piętro wyżej bo stamtąd niby miały odlatywać linie IndiGo. Potem uzbrojony po zęby Pan przy wejściu do hali odlotów stwierdził, że IndiGo zmieniły miejsce odlotów krajowych na terminal 1D, a potem na pytanie jak można się przedostać na ten terminal uprzejmie powiedział, że jedynym środkiem transportu jest taksówka. Hahaha, Polak w ciemię nie bity i wie, że to zwykła ściema. Wyszliśmy z terminala i szybko zorientowaliśmy się, że między terminalami kursuje darmowy shuttle bus. Wystarczy okazać się biletem przylotowym a potem wylotowym z innego terminala i służby terminalowe wydrukują darmowy bilet na autobus.
Oczywiście każdy udzielał zupełnie innych, sprzecznych ze sobą informacji. Łącznie z kierowcą autobusu, który wskazał inny autobus stojący kilkadziesiąt metrów dalej, a przy tamtym z kolei autobusie wskazano nam autobus poprzedni w którym już pytaliśmy. Nie bacząc na te niespójne informacje weszliśmy do autobusu, który – a jakże – zawiózł nas na terminal 1D 🙂
Tam poszło już prawie gładko. Po kilku odsyłaniach nas w kolejne miejsca (do każdych drzwi terminala wejścia chroni kilku uzbrojonych żołnierzy, a przy jednym nawet stał umundurowany funkcjonariusz za przeciwpancerną blachą z CKM’em w rękach) dotarliśmy do drzwi w których stwierdzono, że to tutaj i po sprawdzeniu biletów bramy się otworzyły 🙂
Teraz przebywamy więc na terminalu na którym nie ma wi-fi, w brudnych toaletach jest tylko zimna woda, a za miejsca do spania służą nam posadzki lub twarde plastikowe siedzenia. Ale co tam! Najważniejsze, że pierwszy, długi odcinek zaliczony! Teraz kolejne odcinki w których najsłabszym punktem będzie przesiadka w Chennai na kolejny samolot, którego odlot ma nastąpić godzinę po naszym planowanym przylocie, podczas gdy hinduskie wymogi mówią o koniecznej odprawie na międzynarodowych lotach na co najmniej 3 godziny przed odlotem 🙂 Zobaczymy co z tego wyjdzie. Znając umowność pojęcia czasu w tej części świata i tak sprawa jest mocno względna więc nie ma co sobie wyrywać włosów z głowy na zapas 😉 Tak więc ciąg dalszy relacji nastąpi… 🙂

Na koniec naszym zwyczajem chcemy prosić o udzielenie pomocy dla niedożywionych dzieci z Polski przez kliknięcie w brzuszek Pajacyka na stronie www.pajacyk.org.pl. Wszystkim w imieniu dzieci bardzo za to dziękujemy.

Porady praktyczne:
Krótko i na temat: wszelkie loty, przeloty itd. należy mimo wcześniejszych rezerwacji w systemach przewoźników mieć wydrukowane. Papier tutaj rządzi i na każdym kroku należy się nim okazywać jeśli nie chcemy mieć do czynienia z bronią 😉 Jak pokazała praktyka należy też mieć poprzednie bilety i numery lotów bo mogą się one przydawać nawet już po przylocie (np. w okienku chek-inowym sprawdzano numery poprzednich lotów a także dla uzyskania biletu na shuttle bus też należało się okazać poprzednim boarding passem)