Archive for the ‘Filipiny’ Category

WOW!!!!!!!!

piątek, luty 25th, 2011

Zaraz po świtaniu, ale na długo przed naszymi oczekiwaniami w miasteczku włączył się budzik. 1200 kogutów zamieszkujących tę sympatyczną osadę zaczęło budzić kury do grzebania w glinie i znoszenia jaj. Ludzie żyją tu z ptactwem w prawdziwej symbiozie. My im jeść, a w zamian one nam budzik bez opcji drzemki 😉 Jaja sobie robią… Wczoraj napisaliśmy krócej, ale musieliśmy zdążyć przed wyłączeniem w miasteczku prądu. Znika wtedy wszystko: internet, knajpki, maszynka do golenia 😉 Dodatkowo ja trzymałem kciuki za przyjaciół w Krakowie i mogłem pisać tylko małymi palcami (hasło: BANOLLI – mam nadzieję, że wszystko OK, pozdrawiam WAS SERDECZNIE). Przepraszam za osobisty wtręt.
Pogoda dziś jakby słabiej dopisała. Na niebie pojawiło się sporo chmur, które skutecznie zasłoniły niebiosa. Zaraz po kawce i ostatnim kawałku makowca z kraju, udaliśmy się w wyznaczone miejsce rozpoczęcia rejsu. Dokupiliśmy zapas filipińskiej coli, która jak większość znanych mi z różnych stron świata podróbek, smakiem bije na głowę oryginał. Cola ta smakuje nam tym bardziej, że wczoraj kupując u właściciela agencji turystycznej bilety na rejs (w całym miasteczku są w tej samej cenie), wynegocjowaliśmy sobie u przedstawiciela i hurtownika tego produktu w tej samej osobie, „dożywotni” rabat 20% na ten napój. Butelkę coli kupujemy tu taniej niż wodę! Niebawem pojawił się pan Romeo Capone (tak miał wypisane na identyfikatorze – mają na Filipinach poczucie humoru). Przedstawił się jako „poborca podatkowy” (nazwisko pasowało, a może to był zawód wykonywany) i powiedział, że zbiera datki na zbożny cel, który ma wspomóc tutejszą, jak widać niedoinwestowaną, ale za to biorącą przykład od najlepszych władzę. Chciał wypisać nam bileciki za wstęp do Parku Narodowego, ale zgodnie z prawdą poinformowaliśmy go, że kupiliśmy je już wczoraj. Bilety są ważne 10 dni. My kupiliśmy je z drugiej ręki od Rosjan (mówiących wyłącznie po angielsku i pracujących w Niemczech) za połowę ceny. Nie wiem czy Rosjanie nie kupili ich już wcześniej również z drugiej ręki, bo jakoś mi to do wizerunku Rosjan bardziej pasuje. Pan Romeo poszedł dalej. Rzucił nam się też w oczy szokujący widok, kiedy jakaś amerykanka wykonując prawdziwe akrobacje usiłowała przymierzyć płetwy. Bez nich wyglądała jak statystyczna „duża” amerykanka – 180 cm wzrostu i 140 kg wagi. W płetwach wyglądała jak wieloryb! Pamiętajcie! NIE fast foodom! Bez nich zawsze będziecie Syrenami 🙂
Wypłynęliśmy o 9:00 w ośmioosobowej grupie. Wycieczka trwała do godz 17:00. Odwiedziliśmy małą i dużą lagunę, była również tajemnicza laguna oraz tajemnicza plaża. Na koniec zaplanowaliśmy pobyt na plaży o bardzo męskiej nazwie „7 COMMANDO”. Cechą wspólną wszystkich wysepek rejonu są charakterystyczne skały, z których są zbudowane – według lokalnych mieszkańców jest to jak wspominaliśmy wcześniej niebieski marmur. Wypłynęliśmy mając przed oczyma wszystko to, co udało nam się obejrzeć wczoraj z daleka. Dziś było nam dane obejrzeć te miejsca z bliska. Obejrzeć je z perspektywy, która nie jest do powielenia aparatem fotograficznym. WOWWWW! Piękne, zachwycające, romantyczne, zupełnie niepowtarzalne miejsca!!!

day7_0


day7_1


day7_2


day7_3

Zwykle plaże omijamy z daleka. Nie przepadamy za nudą odwracania się z pleców na brzuch i odwrotnie w różnych cyklach czasowych. Ale pomimo to plaż widzieliśmy już bardzo wiele w rozmaitych miejscach świata. Zakątków takich jak na Palawanie w okolicy El Nido nie dane nam było odnaleźć nigdzie indziej wcześniej i jak mniemam długo takich nie znajdziemy. Mało tego, żadne nawet ku tym nie inspirują! Kształty harmonijne jak w rzeźbach Michała Anioła, kolory jak w obrazach impresjonistów. Tak żywe i kolorowe, że aż nienaturalne. Wierzcie nam. W takich miejscach łatwiej jest być poetą, kompozytorem, artystą. W takich jak te miejscach jedni odnajdują siebie, inni Boga. Każde takie miejsce to cud. Wybaczcie, że brak nam słów, aby właściwie opisać urok zatoki.

day7_4


day7_5


day7_8

Patrząc na zdjęcia, również tego, co chcielibyśmy Wam przekazać nie dostrzeżecie. Po prostu musicie tu przyjechać. Cały powrót z zatoki jakaś myśl zaprzątała nam głowy. Przedłużyliśmy pobyt w tym zakątku, dla którego Pan Bóg był tak hojny o dodatkowy, jedyny rezerwowy dzień jaki mieliśmy. Jutro kolejny rejs, aby zobaczyć jak najwięcej wspaniałości tej okolicy.

Prawda jak oliwa…

czwartek, luty 24th, 2011

Nie wiemy kiedy zasnęliśmy i kiedy minęła noc. Wyczerpanie po podróży było większe niż zazwyczaj. Starzejemy się? Z pewnością! Zwykle dzień rozpoczynamy jeszcze przed 6 rano, ale tym razem trzeźwość umysłu odzyskaliśmy przed 9. Może to wypoczynek spowodował, że większość wątpliwości w stosunku do El-Nido zniknęło wraz ze wschodem Słońca. Jak cudownie jest zobaczyć Słońce po tym, jak umknęło nam z Polski kilka miesięcy temu. Wczorajszy rój turystów wspaniała pogoda rozgoniła gdzieś po wyspach, a ich dzisiejszą liczebność można było określić jako turystyczny standard. Rekonesans po okolicy. Od tego zaczynamy zawsze pobyt w nowym miejscu. Co robić w okolicy, jaki środek transportu jest najtańszy? O to najlepiej pytać w piekarni czy w zakładzie pogrzebowym. Gdzie można kupić najsmaczniejsze owoce? Na to pytanie najlepiej odpowie pucybut na ulicy. Przecież wiadomo, że o najlepsze i najtańsze posiłki, nikt nie będzie pytać w knajpie 😉 To prawda znana każdemu. Znamy ją również i my. Posługując się tymi podstawowymi zasadami zorganizowaliśmy sobie czas na najbliższe 2 dni. El Nido to miasteczko, które zamyka jak klamrą skalisty cypel wchodzący w morze południowo-chińskie. Zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie miasteczka, na dwóch plażach, możemy podziwiać 2 zupełnie inne, wyjątkowo piękne widoki, które urzekają urokiem wielu pobliskich wysp wynurzających się z wód o idealnie rajskim kolorycie.

day6_1

day6_4

Oglądanie tych widoków z perspektywy niecałych dwóch metrów, to jednak było dla nas zbyt mało. Perspektywa żabia – nie do przyjęcia! Postanowiliśmy więc wspiąć się na groźne skały cypla, które górują nad całym miastem. Turystów na próżno pytać o możliwości wspinaczki. Według nich jak czegoś nie oferuje biuro, to takie coś zupełnie nie istnieje. Na szczęście lokalsi wiedzą jak można się tam wspiąć. Kilkanaście razy pytaliśmy o miejsce, w którym można rozpocząć marszrutę w górę. W końcu trafiliśmy. Nie oznaczony zupełnie szlak rozpoczynał się za jakąś  prywatną posesją, ale wcześniej należało jeszcze dotrzeć tam prawdziwym labiryntem dróżek, które często kończyły się ślepo kurnikiem, bądź chlewikiem…

day6_3


day6_2

Droga nie należy do łatwych. Jest właściwie nie oznaczona. Nie ma tam wydeptanej ścieżki. Mam wrażenie, że nikt tam nie wchodzi, ale nawet gdyby, to nie można na niej zostawić śladów, bo wiedzie ona wyłącznie przez ostre jak noże i twarde jak stal sterczące skały niebieskiego marmuru. Jedna chwila nieuwagi może zakończyć się tragedią, a małe pośliźnięcie szyciem pokaźnej rany. Warto było zaryzykować. Nam nic się nie stało, a widoki ze szczytu były niepowtarzalne. Dogadaliśmy się w kwestii ceny za wycieczkę łódką po okolicznych wysepkach. To właśnie tam będziemy spędzać jutrzejszy dzień. I jeszcze jedna dobra wiadomość. Kończymy już kiełbasę z Polski, więc może jutro pójdziemy na jakąś normalną kolację 😉

PALAWAN po raz pierwszy EL NIDO

środa, luty 23rd, 2011

W Manilii wylądowaliśmy zgodnie z rozkładem. Odprawa paszportowa trwała długo nie tylko ze względu na ilość osób na nią oczekujących, ale również ze względu na straszną opieszałość urzędników Filipińskich. Samoloty przyjmowane są na nowym terminalu. Jest tu czysto i estetycznie. Denerwowaliśmy się trochę w tej gigantycznej kolejce, ponieważ 2,5 godziny później mieliśmy następny z planowanych lotów, który miał z nami dotrzeć do Puerto Princessa na wyspie Palawan. To niby dużo czasu, ale przecież wszystko może się zdarzyć. No i oczywiście, że się zdarzyło…
Po odprawie paszportowej i odbiorze bagażu przeszliśmy do hali odlotów krajowych na piętrze terminala. Tam właśnie nie odnaleźliśmy stanowisk odpraw naszego taniego przewoźnika – ZestAir. ZestAir odprawia swoich pasażerów ze starego terminala lotniska w Manilii. Dowiedzieliśmy się, że jedyną możliwością dostania się do niego jest taksówka (ha, ha) i, że jest daleko od terminala, na którym się znajdujemy, bo około 1km (ha, ha). Bujać to my…
I wiecie? Kiedy wyszliśmy przez wyjście na piętrze terminala na zewnątrz okazało się, że… MÓWILI PRAWDĘ! Terminal jest tak skonstruowany, że po przejściu przez wyjście na piętrze, nie można opuścić rejonu budynku inaczej, jak taksówką, które jako jedyne mogą wjechać na nitkę drogi tędy poprowadzoną. Mało tego! Wszystko jest ogrodzone i nie ma schodów prowadzących w dół!! Wierzcie nam, że tak jest. Jedyną możliwością jest wejście z powrotem na teren terminala i zejście schodami wewnętrznymi. Ha, wejście jest jedno i zaraz za drzwiami jest kontrola bezpieczeństwa. Przed drzwiami 200m kolejki, której liczne ogniwa tworzyli równie jak my zaszokowani turyści. Oczywiście każde wyjście jest strzeżone przez strażnika. Nie ma szans na to, aby w krótkim czasie wejść z powrotem do budynku. Jeden strażnik zgodził się nas wpuścić, ale zażądał „dodatku funkcyjnego”. To nas rozsierdziło. Nawet gdybyśmy mieli (a jeszcze nie zdążyliśmy wymienić naszych pieniędzy na filipińskie peso) i tak nie dostałby ani grosza (czy czegoś innego, na co peso się dzielą). Z tego samego powodu (nie licząc ważniejszego – z założenia nie korzystamy z tego typu transportu) nie skorzystaliśmy z usług taksówkarza. Pozostało nam skierować się pod prąd cztero pasmową drogą bez pasa ruchu dla pieszych i przejść tak około 600 metrów do bramek policyjnych stojących przy wjeździe. Musieliśmy minąć 6 policjantów, nie bacząc na to, co mają na ten temat do powiedzenia. Udawaliśmy, że rozmawiamy tylko po polsku, a ewentualne złe emocje rozładowywaliśmy… klepaniem ich po ramieniu. Udało się!!! Pewnie byli bardziej zdziwieni od nas. Wciąż było ciemno. Po przejściu około 1,5 km znaleźliśmy się przed terminalem linii budżetowych. Kontrast ogromny. Dobrze, że kontrast w jakości samolotów i obsługi nie był tak duży, bo pewnie nie udałoby się nam dotrzeć do Puerto Princessa w jednym kawałku. Ciekawostką jest jednak, że pomimo tak fatalnej kondycji budynku, w środku jest coś z czego mam nadzieję będziemy korzystać częściej. Bezpłatna, szybka sieć WiFi. Najlepsza jaką znaleźliśmy do tej pory! Nie było co prawda urządzenia do masażu stóp, jakiego z prawdziwą przyjemnością długo „testowałem” przed odlotem na terminalu w Singapurze, ale do takich małych uciech nie można się przyzwyczajać.
Puerto Princessa – nijaka brama do Palawanu. Dzikie chordy naganiaczy i właścicieli trycykli próbujących znaleźć łosia do ściągnięcia zawyżonej stawki za kurs do cetrum… Klasyka. Mówiąc brzydko: Gdzie popyt tam podaż. Nie chcąc być „popytem”, przeszliśmy się piechotą. W centrum, w piekarni,  przy okazji zakupu chleba do kiełbasy, której podsuszony, ogromny zapas zabraliśmy na wyjazd, dowiedzieliśmy się o tym jak najkorzystniej dojechać do „raju”, do El Nido.
Wzięliśmy trycykl i za wynegocjowaną stawkę (10 peso mniej niż jeżdżą lokalsi) dotarliśmy na dworzec autobusowy w San Jose.

day4_4

Nie wiem, czy tak się pisze, bo przecież podróżujemy bez przewodnika 😉 Grubiutki właściciel trycykla próbował nam co prawda wmówić, że najlepiej jest z nim pojechać na północ wyspy, bo przecież wszystkie autobusy już odjechały, ale to tylko dodało nam pewności, że tak nie jest. Ostatni autobus na dziś do El Nido, już od dawno pełny, czekał do ostatniego klienta.

day4_11

Czekał na nas. Dzieci poszły na kolana do mam, mamy na kolana do mężów i znalazło się miejsce dla nas. Rozpoczęliśmy długie przesuwanie się drogą na północ Palawanu. Siedzieliśmy w ostatnim rzędzie siedzeń. Konstrukcja autobusu była tak przeprojektowana, aby można było umieścić 4 tony bagażu na dachu. To nie jedyne modernizacje. Takich „inżynierów” powinniśmy zatrudnić do tuningu polskich samochodów osobowych, do optymalnego pokonywania z maksymalną prędkością naszych rodzimych dziur w drogach do głębokości 75cm. To oni tworzą wraz z kierowcami doskonały zespół. Świetnie współdziałają. Jak w Formule 1 – technicy i kierowcy do osiągnięcia celu (tylko tu za zdecydowanie mniejsze pieniądze ;-( Tak czy owak, udaje się. Maksymalne obroty na najwyższym biegu, żwirowo piaszczysta droga (po 3 godzinach od Puerto Princessa i tak do końca), autobus nie traci stabilności na 340 stopniowych zakrętach, cudownie wchodzi w wiraże, nie traci sterowności na dziurach, jeśli te nie przekraczają głębokością promienia koła, silnik ma piękny, sportowy akcent, a skrzynia biegów wydaje niezwykłe gwizdy, które zachwyciłyby każdego fana rajdów. Przyszło nam do głowy, że w rajdach autobusów po bezdrożach, na specjalnych odcinkach górskich – kierowcy z Palawanu mieliby duże szanse w konfrontacji z innymi równie dobrymi zespołami, jak chociażby z Indonezji. Tamci mają dodatkowo stalowe nerwy, gdy poruszają się po jezdniach węższych gdzieniegdzie od szerokości autobusu 🙂
Dwa razy zatrzymujemy się na krótki popas. Panie z autobusu zamawiają lody. Robi je lokals na zewnątrz. Naszą uwagę wzbudza jednak napis umieszczony na „lodówce” – realizujemy zamówienia specjalne. Nie chcę myśleć jakie jeszcze rodzaje lodów potrafi on zrobić…

day4_2Z szeroko zamkniętymi od zmęczenia czterodniową podróżą oczami przejeżdżamy przez przepiękną okolicę. Perspektywę patrzenia czasem podwaja nam to, że w dobrych okolicznościach zostajemy raz za razem wyrzucani w powietrze na 30 cm wyżej niż powinniśmy siedzieć. Trzeba uważać, aby w czasie lądowania nie uszkodzić okablowania wielkiego akumulatora, który mamy pod nogami.

day4_3

Za nami tylko pył. Na nas również… Po bokach… pięknie. Północna część Palawanu jest dzika i autentyczna. Przyroda sprawia wrażenie dziewiczej i nie skażonej stopą nie tylko turysty, ale i człowieka. Nawet, gdy od czasu, do czasu, pojawiają się podobne do tych z Flores zabudowania bambusowo-trzcinowe, to i tak sprawiają wrażenie, jakby ich istnienie tutaj był dobrym gestem ze strony natury. Gestem wykonanym po to, aby człowiek umacniał ją swoim zachwytem i pokorą dla niej. Pięknie. Dla tych co znają Bieszczady… To tak, jakbyście mijali kolejne wioski począwszy od Zagórza i nawet nie wiedząc kiedy, wjeżdżacie w takie uroczyska, które podnoszą na duchu każdego wielbiciela ciszy i spokoju przyrody. Człowiek zdaje się tu tylko egzystować czerpiąc siły z euforycznego obcowania z pięknem i wsłuchiwaniem się w ten krzepiący serca koncert ciszy fundowany przez stwórcę. Niestety dojeżdżamy do „WETLINY” Palawanu. Właśnie wtedy, gdy dla okrasy całej zieleni wyłaniają się wyspy bogato zdobiące linię brzegową, gdy do wydania okrzyku zachwytu zmuszają smukłe i pełne godności skały, które prosto z wody, wysoko niczym w zatoce Ha Long w Wietnamie wypiętrzają się stromo wprost z wody, docieramy do… El Nido. Nagromadzenie turystów odbiera nam radość wcześniejszych doznań… Zapada zmrok. Mamy nadzieję, że to jednak tylko zmęczenie i jutro zachwyt pięknem okolicy rozpali nas ponownie.

day5_1

Deja Vu

wtorek, luty 22nd, 2011

Lot był niezwykle miły. Zasnęliśmy jeszcze przed startem. Nikt nie budził nas pod pretekstem karmienia, pojenia czy okrywania kocem. Jak to zrobiliśmy? Po prostu nie daliśmy im pretekstu, kupując w cenie biletu wyłącznie transport i bagaż. Jedyne, co udało nam się uzyskać bez dopłaty, to miejsca obok siebie, za gwarancję uzyskania których, normalnie trzeba zapłacić. Nie było łatwo. 100% obłożenia włącznie z Business Class. AirAsia – gratulujemy również. Spaliśmy jak nigdy przez 2/3 lotu. Był jednak moment… daja vu w środku nocy. Obudziły nas głośne rozmowy po polsku w samolocie. Pierwsza myśl – jesteśmy w samolocie do Paryża. NIE! Nic z tych rzeczy. No więc dokąd może lecieć grupa około 30 Polaków? Do pracy w Malezji?! Mając na uwadze silne zabiegi u nas rządzących o to, aby taka przyszłość niechybnie w Polsce nastała – mieściło nam się to w głowach. ALE NIE! Otóż co najbardziej nieprawdopodobne, okazało się prawdziwe. ONI LECIELI ODPOCZYWAĆ! Sami i na własną rękę. Może, jak w późniejszych rozmowach dowiedzieliśmy się, nie wszyscy byli do końca przygotowani i wiedzieli co będą robić, ale i tak duży PLUSIK! Bez przepłacania za usługi biur podróży i innych pośredników. Odważni i zdeterminowani Polacy z podniesioną głową opanowali liczebnie samolot! Tu chylę czoła Panu Cejrowskiemu, autorom i propagatorom strony swiat-pod-stopami.eu i wszystkim, którym idea krzewienia świadomości podróżniczej i „podnoszenia kwalifikacji” traperskich Polaków jest równie istotna. A na poważnie – oferta przelotów AirAsia pod nazwą – Je t’aime Paris – zrobiła swoje…
Wylądowaliśmy planowo. Leżymy sobie na chłodnej podłodze (na zewnątrz jest ok. 35 st.C) obok jakiegoś bistro w hali przylotów terminala i obserwujemy służby bezpieczeństwa i „szybkiego reagowania” lotniska.

day3_1

Młodzi chłopcy, wszyscy ok. 165 cm i o wadze przekraczającej czasem nawet 35 kg. Obwód pasa na oko tyle samo, ile idący obok Niemiec ma obwodu nadgarstka. Mogliby nosić zamiast służbowych pasów okazałe, niemieckie… bransolety 😉
Dalsza część dzisiejszej podróży już bez obfitego komentarza i specjalnych ciekawostek. Szybki prysznic na lotnisku w Kuala Lumpur i przesiadka do samolotu zmierzającego do Singapuru. Tu 4 godziny oczekiwania na połączenie do Manilii. Sklepy z elektroniką kuszą, ale omijamy je z daleka, bo przed nami przecież będzie Hong Kong. Dochodzi północ. Lot jest o 0:40 więc… to już będzie następny wpis 🙂

Wylot z Paryża

poniedziałek, luty 21st, 2011

Obudziliśmy się jeszcze przed 6:00. Na zewnątrz panowały ciemności. Rozjaśniało się pięknie. Tak po parysku 🙂 Wiosennie świeciło słońce. Kwitły forsycje i bez. Zrobiło się naprawdę miło i… się skończyło. Po godzinie słońca znów niebo przykryła ponura warstwa chmur. Zawsze, kiedy jest taka sytuacja, żartujemy sobie, że to pewnie lądował samolot z Tel Awiwu, a francuska pogoda nie chciała być posądzona o antysemityzm… Dopiero przed 10:00 opuściliśmy hotel, aby już z plecakami pospacerować sobie przed lotem do Kuala Lumpur po cmentarzu Pere Lachaise.

day2_1

Nie wystarczyło nam jednak czasu na odwiedzenie wszystkich „znajomych”, Do Pana Balzaca wstąpimy następnym razem 😉 Zrobiło się późno i musieliśmy szybko dostać się do portu lotniczego Orly na południu Paryża. Odprawa, zakup w mrożącej krew w żyłach cenie wody za stanowiskami kontroli i wsiadamy do „czerwonego” samolotu lini Air Asia…

day2_2

Paris Je T’aime

niedziela, luty 20th, 2011

Dzień zaczął się jak zwykle od piątej rano i pustki w głowie. Wystarczyła jedna chwila na pojawienie się świadomej myśli, która nasunęła cały ciąg stresujących pytań. Wszystko co ważne na miejscu załatwione? Nie zapomnieliśmy o czymś? A plecaki? Wszystko spakowane? Pewnie, że nie wszystko… Uzupełniamy gotówkę na kontach VVOIPowych, robimy kanapki, dopakowujemy bagaże. Jeszcze chwila prawdy na wadze. Plecaki mieszczą się w 15 kg. W granicach normy. Sprawdzamy naszą wagę. Również w granicach rozsądku. Sprawdzimy po powrocie jak skuteczna i pomocna w utrzymaniu przyzwoitego wyglądu okaże się filipińska
dieta. Po wcześniejszym wyjeździe straciłem 11 kg, a Rysiek 8. W 6 tygodni! Takie cuda potrafi zdziałać równomiernie duża, a czasem wręcz nierozważnie duża ilość wysiłku fizycznego. Cóż zrobić? Tak lubimy!!!
Za 20 minut godzina 8:00. Dzwonię do Łukasza, który ma nas podrzucić na lotnisko. Umówiliśmy się na 8:00. To był strzał w dziesiątkę. Zastaliśmy go w łóżku. Łukasz śpi (wielkie dzięki i pozdrawiamy Cię serdecznie). Znam Łukasza. Nie denerwujemy się. Będzie na czas. Ma 14 km po śniegu i ślizgawce na ulicach, które aura zafundowała nam w nocy. Poza tym Polska rzeczywistość dyscyplinuje wszystkich lepiej niż wojsko 🙁 Minutę po ósmej pakujemy się do samochodu Łukasza i ruszamy na pierwszy lot. Klasyczne procedury odprawy i jako ostatni szukamy miejsca w samolocie. 100% obłożenia. Gratulacje dla EasyJet. Ciekaw jestem ile bilet na ten lot kosztował w dniu wczorajszym. Kilkaset metrów ponad Ziemią znika ponurość i kapryśność pogody. Pozostaje tylko Słońce. Niestety nie na długo. Na lotnisku, Paryż powitał nas przenikliwym chłodem i mżawką. Przelot do Kuala Lumpur mamy jutro o 17:00. Decyzja o pobieżnym zwiedzeniu Paryża zapadła już wcześniej. Tak wypełnimy dzień w oczekiwaniu na samolot. Do centrum mogliśmy dojechać na dwa sposoby: pociągiem lub autobusem. Wszystkie pozostałe takie jak choćby taksówki, odrzucamy z definicji. Pociąg RER B kosztuje 8,90 EURO. Autobus linii 350 na dworzec wschodni to koszt 5,4 EURO. Kasuje się 3 bilety w cenie 1,8 każdy. Znalazłem informację, że przy zakupie 10 biletów w bloczku, 1 bilet wychodzi 1,2 EURO. Kłodą pod nogi okazuje się jednak mierna znajomość języka francuskiego, bo przecież tylko w tym języku można dogadać się we Francji (no może jeszcze po arabsku i wszelkich narzeczach afrykańskich). Niestety przez całe 4 lata nauki w liceum, wiedziałem, że język francuski to moja słaba strona. Nie znaleźliśmy ani automatów do sprzedaży biletów, ani nikogo kto wiedziałby, gdzie prócz kierowcy w autobusie takie bilety można zakupić. Niedziela. Pomimo tego, że na rozkładzie jest napisane, że powinniśmy się spodziewać autobusu za maksymalnie 0,5 godziny, pierwszy zabiera nas po 1,5 godziny oczekiwania. Już w autobusie widzimy, że Francja i Paryż to kraj „mniejszości” narodowych. Jeśliby sądzić po obłożeniu pasażerami to biali stanowią w tym mieście 4% społeczeństwa, a do Katedry Notre Dame dobudowują już minaret 😉 Niewiele się pomyliliśmy. Dotarliśmy na dworzec wschodni. Po dwukilometrowej przechadzce docieramy do bulwaru Richarda Lenoir. Pod numerem 35, gdzie spodziewamy się odnaleźć nasz hotel, znajdujemy jednak jakiś… luksusowy sklep. Pytamy w sąsiedztwie. Znają angielski, ale nie znają hotelu. I tu zaskoczenie. Szeroka ulica – Bulwar Richard Lenoir, to coś innego od wąskiej ulicy – Rue Richard Lenoir. Tę drugą odnajdujemy kilometr dalej. Wchodzimy do hotelu. Na ścianach teksty z Koranu i oko proroka. Gruby łańcuch na lodówce w napojami. Tak ten charakterystyczny klimat pokoju z pewnością pomoże nam na oswojenie się z warunkami hoteli klasy turystycznej na Filipinach. Ale jak na jednego z liderów Unii Europejskiej przystało, nawet w takim miejscu nie może zabraknąć gorącej wody pod prysznicem i ciepła w pokojach. Jest godzina 17:00. Wyruszamy na podbój Paryża. Teraz w skrócie: Plac de la Concorde, Plac Bastylii, Katedra Notre Dame, Luwr, Pola Elizejskie, Łuk Triumfalny, Wieża Eifla.

day1_1

day1_4

day1_3

day1_2

Przemykając uroczymi nawet w lutym uliczkami Paryża, gdzie co krok kuszą do zboczenia z drogi dodatkowe oznaczenia słynnych miejsc (dom Wiktora Hugo, Plac Ludwika XIII itd.), nie sposób jest poruszać się komunikacją publiczną. Efektem jest zwiedzanie wszystkiego na piechotę. Do hotelu wróciliśmy o 23:30 mając za sobą około 25 km marszu po Paryżu. Nie przesadzamy! Miasto jest naprawdę duże i choć zabrzmi to banalnie – całe naprawdę piękne. Odległości pomiędzy godnymi zobaczenia miejscami są bardzo niewielkie. To wszystko powoduje, że najlepszym środkiem komunikacji do zwiedzenia Paryża wydawał nam się… rower. Tak pomyśleli również i inni, bo samoobsługowe wypożyczalnie rowerów nęciły nas na każdym niemal kroku.

Świat za grosze

piątek, luty 18th, 2011

Spokojne poukładanie sobie ekwipunku wcale nie jest takie łatwe. Znów okazuje się, że wszystkie zabiegi o to, by przynajmniej na 3 dni przed rozpoczęciem wyprawy mieć nieco wolnego czasu, spełzły na niczym. Piszemy do Was w biegu, odkreślając z kartki kolejne załatwione sprawy. No cóż żyjemy w strasznie „zabieganym” kraju.
ŚWIAT ZA GROSZE to hasło naszej tegorocznej wyprawy (i chyba następnych również). Właściwie to od zawsze byliśmy zwolennikami lowcostingu, choć dopiero teraz (a może właśnie z tego powodu 😉 sprawiliśmy sobie koszulki z odpowiednim nadrukiem. Projekt nie jest może nadzwyczajny, ale mieliśmy na niego 0,5h. Od pierwszej wyprawy staraliśmy się odreagowywać nasze europejskie ceny i minimalizować ewentualne wydatki na miejscu. Oczywiście nie ma to nic wspólnego z odmawianiem sobie czegokolwiek. Chodzi tu przede wszystkim o skuteczność w unikaniu „lokalnych podatków” od naiwności turystów z wypchanymi portfelami oraz w zbijaniu cen towarów i usług, które drożeją w momencie przechodzenia przez próg sklepu. Nasz ostatni wyjazd był pierwszym dowodem na to, że dochodzimy w tym trudnym zajęciu do poziomu przynajmniej zaawansowanego. Grunt to nie przeliczać waluty, w której się płaci na złotówki. Efekt? W Indonezji 2 godziny stargowywaliśmy cenę 2 biletów na autobus o… 0,75 zł na głowę. Bez komentarza 😉 Bliscy byliśmy już prawie momentu wręczenia „łapówki” w postaci zeszytu z Kubusiem Puchatkiem i flamastra w żółtym kolorze (tylko to nam pozostało z drobnych gadżetów, które zawsze mamy ze sobą). W efekcie mieliśmy bilety w cenie niższej, niż lokalsi podróżujący z nami autobusem na tej samej trasie!!!
Gdy czasu na pakowanie pozostaje tak mało, świetnie sprawdza się posiadanie powstałego na bazie wieloletniej praktyki spisu rzeczy do zabrania. Ponieważ chcielibyśmy, aby wszystkie nasze wpisy na blogu były twórcze, poniżej zamieszczamy plik z naszym ekwipunkiem.

Ekwipunek

Co jeszcze wydaje Wam się niezbędne? A co zbędne? Piszcie. Będzie nam miło podyskutować na te tematy. Efekt tych dyskusji z pewnością posłuży niejednej osobie jako wskazówkę do optymalnego zapakowania swojego plecaka.
Efektem naszych nie zawsze dobrych doświadczeń ze zdrowiem jest również wyposażenie naszych apteczek. Plik z ich zawartością również poniżej. Zachęcamy do profilaktyki przeciwmalarycznej i szczepieniom. Wszystko pozostałe można wziąć ze sobą. Leki też potrafią obciążyć plecak w związku z tym w naszych apteczkach – jak nam się wydaje – jest absolutne minimum.

Apteczka

Pojutrze pierwszy lot. Głowa boli od samej myśli, że na wszystko co jeszcze do załatwienia, pozostało tak mało czasu. Tak więc… następny wpis już z trasy!

Tanie Latanie – oszczędność i satysfakcja :-)

wtorek, luty 1st, 2011

Od jutra należało będzie zacząć myśleć o spokojnym poukładaniu balastu plecaków i przemyśleniu kilku kwestii dotyczących przygotowań do wyjazdu. Pomyśleliśmy, że to dobry powód do próby rozpoczęcia jakiegoś cyklu drobnych dyskusji na temat indywidualnego podejścia do organizacji wyjazdów. Każdy ma jakieś priorytety. My również! Nie bylibyśmy sobą, gdyby jednym z najważniejszych dla nas celów nie było minimalizowanie kosztów wyprawy 😉 Największy koszt wypraw do południowo-wschodniej Azji to zawsze transport. Im bardziej napięty plan wyjazdu, tym mocniej koszty idą w górę. Potrzeba szybkiego przemieszczania się na duże odległości uniemożliwia z jednej strony delektowanie się smakiem dań przydrożnych knajpek, zmieniającymi się w zależności od rodzaju bagażu lokalsów zapachami w środkach transportu czy fantastycznymi odgłosami wydobywającymi się z ich silników. Z drugiej strony daje szansę zobaczenia w krótszym czasie większej ilości wartych odwiedzenia miejsc. Zawsze kij ma dwa końce. Zawsze coś tracimy, aby zyskać coś innego. Tym razem ominie nas wiele podróży promami i busami. Nie mamy tyle czasu, co rok temu w Indonezji. Tak więc… stanęło na 14 przelotach…
Chcielibyśmy, aby nasze doświadczenia i nasza wiedza mogła być pomocna w organizowaniu wyjazdów innych osób, które nas czytają. Chcielibyśmy też aby na bazie naszych doświadczeń i wspólnych dyskusji (połączonych z dzieleniem się doświadczeniami) powstało fajne źródło ciekawych informacji dla nas wszystkich. Zakupienie 14 przelotów tak, aby w globalnym rozrachunku wyszło taniej niż busami i promami jest dość skomplikowane, ale możliwe! Po wstępnym nakreśleniu szlaku wyprawy, zabraliśmy się jak zwykle do wynajdywania dobrych (czytaj tanich 😉 linii lotniczych, mających w swej ofercie interesujące nas destynacje. Poniżej podajemy krótką ściągawkę zawierającą namiary na ciekawych według nas przewoźników.

Air Asia (www.airasia.com)
Cebu pacific (www.cebupacificair.com)
Tiger (www.tigerairways.com)
Zest Air (www.zestair.com.ph)
SE Air (www.flyseair.com)
Air Philipines (www.airphils.com)
Philippine Airlines (www.philippineairlines.com)

My skorzystamy z oferty czterech pierwszych i dodatkowo Easy Jet na trasie z i do Paryża.

Ciąg naszych przelotów będzie następujący:
Kraków – Paryż – Kuala Lumpur – Singapur – Manila – Puerto Princessa – Manila – Tagbilaran, Cebu – Manila – Legazpi – Manila – Hong Kong – Kuala Lumpur – Paryż – Kraków.

A teraz wynikający z naszych poszukiwań końcowy łańcuch kwotowy:
209,50 – 741,35 – 77,01 – 356,77 – 45,37 – 75,74 – 74,61, 25,20 – 26,30 – 48,99 – 233,70 – 482,18 – 741,35 – 209,50

Wszystkie powyższe wartości kwotowe wyrażone są w PLN. Łącznie za wszystkie przeloty wyszła nam kwota nieco poniżej 3350 zł na osobę z bagażem oraz wszystkimi opłatami i taxami! Prawda, że pięknie? Aż czternaście lotów za kwotę jaką niektórzy wydają by dolecieć nad basen Morza Śródziemnego 🙂

Wydaje nam się, że przy odrobinie szczęścia udałoby się jeszcze trochę urwać z ostatecznej kwoty, ale logistyka tych połączeń była dość skomplikowana i uniemożliwiała nam wybieranie wyłącznie najtańszych połączeń. Optymalizacji dokonywaliśmy względem ceny, ale wyłącznie pod warunkiem dopasowania lotów do potrzeb naszej trasy. Co o nich myślicie? Może moglibyście uzupełnić listę o innych ciekawych przewoźników?

Podróż na Filipiny – czyli skąd my tutaj? ;-)

czwartek, styczeń 27th, 2011

Witamy wszystkich sympatyków podróży „Świat Pod Stopami”. Jesteśmy zwolennikami opowieści i relacji ze świata pisanych godnym pozazdroszczenia językiem, których pojawiło się tutaj tak wiele od czasu uruchomienia strony „Świat Pod Stopami”. Pisząc „My”, mam na myśli mojego serdecznego kolegę Rysia z Łukowa i siebie. Ja mam na imię Mariusz. Mieszkam w Krakowie. Olę i Miśka poznaliśmy zupełnie przypadkowo rok temu w Indonezji. Szlaki naszych wędrówek przecięły się w Jogyakarcie na wyspie Java. Taaaak, to było przeznaczenie. Przelotne spotkanie na ulicy tętniącego życiem miasta szybko umknęłoby naszej pamięci, gdyby nie to, że dwa dni później spotkaliśmy się znów kilkaset kilometrów dalej – u podnóża wulkanu Bromo. Wtedy zauważyliśmy, że podążanie podobnymi szlakami ma swoje źródło w zbliżonych upodobaniach i oczekiwaniach związanych ze sposobem podróżowania. Poznawanie regionów i krajów od strony kontaktu z ludźmi. Podróżowanie tymi samymi środkami lokomocji, jedzenie w tych samych ulicznych barach, znajomości zawierane z lokalsami to tylko wstęp do uatrakcyjnienia swoich wyjazdów. Tylko w takich okolicznościach przygoda ma ten swój niepowtarzalnie charakterystyczny smak. Tylko wtedy i wyłącznie z pomocą miejscowych ludzi można zobaczyć wszystko to, czego nie opisują przewodniki… A my właśnie jeździmy bez nich! Kilka fajnych wypraw mamy już za sobą, ale najważniejsze jest zawsze to, co jest przed nami. Właśnie tym będziemy chcieli dzielić się z Wami na forum bloga „Świat Pod Stopami” kontynuując te piękne opisy rozpoczęte przez Olę i Miśka. Na pewno uda nam się wypełnić pustkę, jaka nastąpiła po ich powrocie do kraju zanim zaczną się tu pojawiać relacje z kolejnych podróży. Tak więc zapraszamy na blog „Świat Pod Stopami” gdzie zaczniemy regularne relacje z podróży po Filipinach już od 20 lutego 2011. Właśnie wtedy rozpoczniemy pięciotygodniową wędrówkę po tym pięknym archipelagu na który składa się ponad 7 tys. wysp z czego zamieszkanych jest tylko 880 wysp) i zapewne spotka nas wiele ciekawych przygód o których będziemy chcieli Wam „donosić” 🙂 Ten wyjazd będzie znacznie krótszy niż zwykle, ale w obliczu tego, co dzieje się u nas w kraju, na dłuższą naszą nieobecność w Polsce nie możemy sobie pozwolić.

azja_filipiny-small

Wszystko zaczęło się od tego, że na stronie AirAsia pojawiła się świetna oferta przelotu. Paryż – Kuala Lumpur – Paryż za 1280 zł od osoby…

W bardzo ramowym skrócie nasz plan daleko wschodniego wypadu jest następujący:

– przelot Kraków – … – Puerto Princessa
– El Nido i północny Palawan
– okolice Puerto Princessa
– przelot na Bohol
– Bohol i okolice
– Cebu
– przelot na południowy Luzon
– wulkan Mayon
– jezioro i wulkan Taal
– wulkan Pinatubo
– rezerwat 100 wysp
– Sagada i Banaue wraz z okolicami
– przelot do Hong Kongu
– parę dni w Chinach i…
– przelot do Krakowa

Mapa poniżej przedstawia plan naszej podróży po filipińskich wyspach (kliknięcie spowoduje otwarcie tej mapy w wysokiej rozdzielczości dzięki czemu można przyjrzeć się poszczególnym miejscom).

Rzeczywistą trasę zweryfikowaną przez życie przedstawimy w miarę realizowania podróży 🙂

trasa-filipiny-small

Dlaczego tak, a nie inaczej? Jakimi środkami lokomocji? W jakich cenach? Będziemy starać się opisywać nasz wyjazd w sposób ciekawy i praktyczny, ale… nie uprzedzajmy faktów. Zapraszamy do śledzenia naszej podróży na stronach „Świat Pod Stopami” 🙂