Archive for the ‘Nowa Zelandia’ Category

Whakahoro – królestwo błękitnej kaczki

niedziela, maj 16th, 2010

Obok liścia paproci bardziej znanym symbolem Nowej Zelandii jest bez wątpienia sylwetka ptaka kiwi. Właściwie to ptak i nie ptak, bo jego unikalną cechą pośród innych przedstawicieli tego gatunku jest brak skrzydeł, a to już nawet w zestawieniu z innymi nielotami jak np. australijski emu, który latać nie potrafi, ale ma czym machnąć to już cecha absolutnie wyjątkowa. Mimo, że kiwi zamieszkuje jedynie Nową Zelandię zobaczyć go tutaj wcale nie jest łatwo. Trzeba mieć do tego sporo szczęścia nawet w obszarach gdzie prawdopodobieństwo ich spotkania jest wyższe, o czym informują np. znaki drogowe.

Znak kiwi

Problemem tego ptaka-nieptaka jest większa podatność na wyginięcie ze względu na dużą liczebność jego naturalnych wrogów, a biedaczysko uciekać może tylko na nogach. W dodatku wrogowie czyhają także na jego jaja więc kiwi objęte jest specjalną ochroną. Nie jest to jednak jedyny gatunek ptactwa poważnie zagrożony w Nowej Zelandii. Podobnym problemem jest malejąca liczba wyjątkowego gatunku błękitnej kaczki. Blue Duck ma tych samych wrogów co kiwi i mimo, że może salwować się ucieczką zrywając się do lotu, egzemplarzy jest coraz mniej.
W majową chłodną niedzielę wybraliśmy się do naszego nowego znajomego – Dana do jego farmy na terenie, której znajduje się przygotowany dla amatorów dzikiej natury oraz farmerskiego życia gościniec Blue Duck Lodge. Dan jest prawdziwym farmerem z krwi i kości i z pokolenia na pokolenie. Jego farma to niezliczone hektary łąk i pastwisk położone nad przepiękną rzeką Whanganui znaną ze spływów kajakami i kanadyjkami. Jak większość tutejszych farmerów Dan zajmuje się również kontrolowanym odstrzałem zwierzyny a jego Blue Duck Lodge gości często grupy myśliwych dla których organizowane są polowania na terenie jego farmy.
Najszerzej zakrojoną działalnością Dana jest jednak ochrona ginącego gatunku błękitnej kaczki i ptaków kiwi. Stąd pomysł na nazwę jego gościńca. To w tej dolinie, na terenie jego farmy błękitne kaczki są nadal spotykane, a ich liczebność tutaj w dużej mierze wzrasta dzięki wysiłkom Dana i wolontariuszy zapraszanych do współpracy.
Do Blue Duck Lodge dojechać można tylko jedną drogą. Od Raurimu do Whakahoro gdzie znajduje się farma Dana prowadzi ślepa, nieutwardzona droga pokryta żwirem. Początkowo wydawało nam się, że pokonanie tych kilkunastu kilometrów samochodem to kwestia co najwyżej dwudziestu minut jazdy, ale im dłużej jechaliśmy tym bardziej jasne stawało się, że to droga dla naprawdę wprawnego kierowcy, nawet jak na warunki nowozelandzkie. Droga wiła się niczym poskręcana żmija pomiędzy wzgórzami i dolinami, a brak twardej nawierzchni mocno ogranicza prędkość. Miejscami droga prowadzi wzdłuż bardzo głębokich wąwozów przebiegając tuż obok stromej skarpy. Trening sztuki prowadzenia auta gwarantowany 🙂 Tak więc przejechanie odcinka od Raurimu zajmuje tutaj mniej więcej godzinę. Widoki na tym odcinku i na farmie jednak wszystko wynagradzają. Najpierw głęboko pofałdowane wzgórza i doliny z łąkami na których pełno owiec. Potem niesamowite doliny wzdłuż rzeki a na końcu już na miejscu obraz jak z książek dla dzieci: wśród głębokiej zieleni (mimo późnej jesieni) łąki, słońce a pośród nich samotny domek z którego komina wydobywa się dym. Zupełnie jak rysunek pierwszoklasisty 🙂

Whakahoro

Na terenie farmy Dana na objazd po wzgórzach wybraliśmy się jego specjalnym samochodem pieszczotliwie nazywanym przez niego „Limo” (skrót od „limuzyna”) 🙂 Samochód jednak na to miano w pełni zasługiwał i bynajmniej nie ze względu na komfortowe wyposażenie, lecz wręcz przeciwnie – twardość i niesamowitą moc. Przed tą wycieczką nawet nie wyobrażaliśmy sobie, że istnieją samochody zdolne do tego by wjeżdżać na szczyty gór tam gdzie nawet człowiekowi jest trudno się wspinać! Doświadczenia wzięte z pojazdów wojskowych jak widać nie idą na marne i służą budowaniu takich niesamowitych pojazdów. Z drugiej strony po naszej wycieczce po farmie i wjeżdżaniu na kilkuset metrowe wzgórza, czasem pod kątem 45 st. na mokrych trawach albo głębokim błocie, nie wyobrażamy sobie jak farmer mający setki hektarów takich wzgórz i dolin mógłby dopatrywać posiadłości bez pomocy takiej techniki. Obejście pieszo chociaż części posiadłości oznaczałoby wielogodzinny wyczerpujący spacer.

Limo

Wyruszając na farmę Dan obowiązkowo zabrał swoją broń i swoich ośmiu niesamowitych pupilów – piękne psy, które specjalizują się w tropieniu zwierzyny. Wszystkie pełne energii, posłuszne swojemu panu wskoczyły na tył pojazdu i z radością brały udział w tej standardowej dla nich wycieczce. Każdy z psów reagował na komendy swojego pana i mimo porywczego temperamentu ze skupieniem wysłuchiwał wszystkich dyspozycji. Jeśli dochodziło do skarcenia to z pokorą wysłuchiwał nagany. Ich mądrość i spryt można było zaobserwować również wtedy gdy w pewnym miejscu na zalesionym wzgórzu zostały wypuszczone przez Dana do tropienia dzików. Niemal bezszelestnie rozbiegły się po terenie przeczesując każdy fragment terenu w poszukiwaniu zwierzyny. Odnalezienie odyńca sygnalizowane jest szczekaniem i dopiero wtedy do akcji wkroczyć może człowiek. Niesamowicie mądre pieski. Towarzyszenie im w tej jeździe było dla nas niesamowitą przyjemnością.

Pieski

Farma naszego przyjaciela to nie tylko łąki, lasy i dzika zwierzyna. To także hodowane przez niego piękne konie. Całe stadko cudownie pięknych, smukłych wierzchowców. Wreszcie konie przypominające najpiękniejsze rasy koni z najlepszych polskich hodowli tak bardzo różniące się od tych niższych z krótkimi nogami, które przez wiele miesięcy obserwowaliśmy w Azji (począwszy od Mongolii aż po południową Azję). Prócz tego Dan zajmuje się również pasiekami w których wytwarza popularny w tej części Nowej Zelandii miód Manuka.
Na szczycie wzgórz farmy Dana mieliśmy okazję podziwiać roztaczające się dookoła widoki. Wśród nich położone w odległości wielu kilometrów inne, sąsiednie farmy, w tym farmę należącą do rodziców Dana (nawiasem mówiąc ojciec Dana – Richard krzewiąc kulturę życia na nowozelandzkiej farmie napisał książkę „Ghosts In the Valley”).

Farmy Whakahoro

Wracając z wzgórz mieliśmy okazję zobaczyć drobny wypadek. Jedna z owiec pasących się na stromym zboczu stoczyła się w dół i zatrzymała wiele metrów niżej w krzaku. Próba postawienia jej na nogi jaką podjął Dan po dotarciu do nieszczęsnej owieczki zakończyła się niestety dalszym upadkiem i jej stoczeniem się o kolejne kilkanaście metrów. Ta sytuacja dała nam przy okazji odpowiedź na nurtujące nas pytanie, które pojawiało się przy okazji obserwacji nowozelandzkich owiec, które znajdowały się często w różnych trudnodostępnych miejscach czy zdarzają się tego rodzaju wypadki. Teraz wiemy, że tak. Choć Dan powiedział, że to rzadkie sytuacje, a owca która uległa wypadkowi na naszych oczach była po prostu słabszej kondycji ze względu na swój podeszły wiek.
Wracając do działalności Dana mającej na celu ochronę błękitnych kaczek i ptaków kiwi na terenie swojej posiadłości Dan i wolontariusze rozmieścili i regularnie doglądają specjalnych pułapek specjalnie przystosowanych na drapieżne ssaki i gryzonie, które są tutaj bardzo liczne i są główną przyczyną wyniszczania populacji ginących gatunków ptactwa. Do takich szkodników należą spotkane przez nas wcześniej w Australii possumy, dzikie koty i szczury. Takich klatek na powierzchni wielu setek hektarów farmy Dana umieszczono już prawie 600 sztuk. Prowadzi się regularne kontrole, zapisy statystyk monitorowane są przez organizacje ekologiczne co w przeciągu ostatnich kilku lat przyniosło znaczące efekty w postaci zwiększenia populacji błękitnych kaczek. Także głosy ptaków kiwi daje się tutaj słyszeć coraz częściej. Brawo!
Do zalet Whakahoro bez wątpienia należą też przepiękne miejsca, które posiadają sięgającą do końca XIX wieku historię. Wśród nich są położone nad przepływającymi tu rzekami drewniane mosty czy nawet proste chatki w których nocowali myśliwi. Dzisiaj dzięki kolejnym staraniom Dana są one odbudowywane a chętni mogą nawet bezpłatnie zatrzymać się tutaj na noc, rozgrzewając się w tradycyjnym kominku.

Chatka na farmie

Do przepięknych miejsc znajdujących się na tym terenie należy też wodospad, który wijąc się wśród leśnych drzew spada z hukiem kilkadziesiąt metrów w dół. Ze względu na pogodę nie odważyliśmy się podejść do brzegu wodospadu by spojrzeć w dół ponieważ było to dość niebezpieczne.

Wodospad na farmie Dana

Nasza kolejna wędrówka zaplanowana na następną niedzielę miała jednak przynieść o wiele ciekawsze wrażenia związane z nowozelandzkimi wodospadami, dlatego tym razem zdecydowaliśmy się ograniczyć ryzyko 😉
Naszą wizytę na terenach farmy Dana kończyliśmy już przy świetle zachodzącego słońca a chłód jaki się tutaj dawało odczuć wieczorem okazał się o wiele bardziej przenikliwy i uciążliwy niż w innych miejscach tej części Nowej Zelandii. Te kilka stopni mniej niż np. w Ohakune czy Raetihi (mimo, że odległość od nich to tylko około 80km) mocno dało nam się we znaki. Tak więc nocleg w Blue Duck Lodge był solidną próbą tutejszej jesieni.

Zachód słońca na farmie

To co tutaj zobaczyliśmy i przeżyte przez nas doświadczenia związane z prawdziwą nowozelandzką farmą prowadzoną przez znajomego farmera dały nam wyobrażenie o życiu w naturze. Trudnym i odpowiedzialnym. Dobrze, że są ludzie pokroju Dana, którzy taką odpowiedzialność wybierają jako swój sposób na życie.
Naszym zwyczajem bardzo prosimy teraz o udzielenie pomocy dla niedożywionych dzieci z Polski przez kliknięcie w brzuszek Pajacyka. Dziękujemy!

Tongariro Crossing – czerwień i szmaragd Śródziemia

niedziela, maj 9th, 2010

Zobaczyć prawdziwą Nową Zelandię to znaleźć się na kraterach wulkanów i zobaczyć wzgórza o których maoryskie legendy głoszą, że przemieszczały się rzekami by usytuować się w nieprawdopodobnych miejscach. Nowa Zelandia – zazwyczaj kojarzona z pięknym wybrzeżem, dziką roślinnością i owcami – to nie tylko ocean i łąki. Piękno tego kraju tkwi również w niesamowitych cudach natury w jakie „kraj kiwi” obfituje.
Do tych cudów bez wątpienia należą strzeliste góry, które wyrastają w zasadzie z poziomu zerowego. Na dodatek w tych pięknych wzgórzach znajdują się również wulkany (z wciąż czynnymi kraterami!) oraz jeziora o kolorach jakie można tylko wymarzyć. Takimi miejscami może pochwalić się zarówno wyspa północna jak i południowa. W pewnym sensie oba te miejsca nawet konkurują ze sobą bowiem zimą stolicą turystyczną na wyspie południowej staje się Queenstown a na wyspie północnej góra Ruapehu.

Góra Ruapehu

Dla miłośników górskich wędrówek przygotowane są trasy z których każda jest bardzo skrupulatnie oznaczona i wiedzie przez spektakularne miejsca. Oznaczenia zawierają też informacje jak długi czas potrzebny jest na przebycie do danego punktu trasy, tak by każdy „mierzył swoje siły na zamiary” zanim będzie za późno 😉 Najciekawszą trasą górską na wyspie północnej jest tzw. „Tongariro Alpine Crossing”. Wędrówka wiedzie bowiem przez szczyt Tongariro tuż obok wulkanu Ngauruhoe by potem cieszyć oczy szmaragdowymi jeziorami i zejściem przez zielone wzgórza i pas roślinności.
Cała trasa ma prawie 20 km długości i prowadzi przez wzgórza na wysokości 1900 metrów tak więc jej pokonanie zajmuje najczęściej 7-8 godzin. Na taką wędrówkę trzeba się odpowiednio przygotować (o tym w poradach praktycznych na końcu tego wpisu), ale przede wszystkim warto wybrać się przy słonecznej pogodzie by móc w pełni podziwiać uroki przepięknych miejsc tej trasy.
My wybraliśmy się w słoneczną niedzielę, która szczęśliwie okazała się jedynym dniem dobrej pogody w przeciągu kilkunastu dni. Skorzystaliśmy więc ze sprzyjających „okoliczności przyrody” i wzięliśmy „aparat Zorka 5, żeby zrobić kilka zdjęć” 😉
Już na starcie zaskoczyła nas liczba turystów, która pojawiła się na szlaku. Czasami było dość „ciasno”, ale trudno się dziwić liczbie chętnych do pokonania tej trasy skoro pogoda była wyśmienita a niedziela jest chyba najlepszym czasem na aktywny wypoczynek.
Pierwsza godzina marszu przebiega dość łagodnie i prowadzi wzdłuż strumienia do tzw. Soda Springs.

Na ścieżce do Tongariro

Potem zaczyna się trudniejsza część trasy o czym donoszą znaki ostrzegawcze, żeby nie wkraczać bez odpowiedniego przygotowania i w razie wątpliwości zawrócić do punktu wyjścia.
Po wspięciu się na wysokość około 1600 metrów docieramy do Południowego Krateru tuż pod wulkanem Ngauruhoe. Miłośnikom „Władcy Pierścieni” należy się tutaj kilka słów komentarza. Ngauruhoe pojawia się w ekranizacji tej powieści jako Góra Przeznaczenia, czyli wulkanu znajdującego się w krainie Mordor, w którym to można było zniszczyć utworzony tu przez Saurona najważniejszy pierścień. Nie bez powodu to ta góra została sfilmowana jako najważniejsze miejsce Mordoru. Ngauruhoe bowiem wykazuje wzmożoną aktywność i w ciągu ubiegłego wieku nastąpiło aż 45 erupcji tego wulkanu! Największe ostatnie erupcje z wyrzutami lawy, które do dzisiaj pokrywają zbocza Ngauruhoe miały miejsca w 1955 roku, ale dużą aktywnością wykazywał się także w roku 1977.

Wulkan Ngauruhoe

Po tych wulkanicznych wrażeniach po wspięciu się o dalsze 300 metrów w górę na wysokość 1900 metrów (zajmuje to jakąś godzinę) docieramy do czerwonych kraterów innego dymiącego wulkanu. Wrażenia są niesamowite. Czerwona ziemia aż kipi i dymi mimo wiejącego na górze mroźnego wiatru.

Czerwone kratery

Po wspięciu się na najwyższy punkt trasy oczom ukazuje się widok, którego nie można zapomnieć: trzy szmaragdowe jeziorka – każde w zupełnie innym odcieniu i wszystkie z barwami tak intensywnymi, że widok wydaje się zupełnie nierealny! Zdjęcia poniżej są zupełnie surowe (nigdy nie „poprawiamy” naszych zdjęć i posługujemy się naturalnymi kolorami) i choć trudno uwierzyć nie ma tu żadnego retuszu!

Szmaragdowe jeziora

Na domiar wrażeń na horyzoncie kilkanaście metrów powyżej kaldery ze szmaragdowymi jeziorkami widać jeszcze inne największe w tym miejscu jezioro tym razem w kolorze bladoniebieskim. Taka mnogość barw i widoków naprawdę powoduje „kolorowy zawrót głowy” i wynagradza wszelkie trudy wspinaczki.

Błękitne Jezioro

Potem pozostaje już tylko wędrówka w dół. Ale jaka! Tuż za wzgórzami pomiędzy którymi wiedzie ścieżka wyłania się widok w kierunku północnym a tam w oddali widać z góry dwa duże jeziora. To drugie dalej położone to Taupo, które jest największym i najbardziej znanym jeziorem w Nowej Zelandii.

Jeziora Rotoaira i Taupo

Po dalszych dwóch godzinach wędrówki w dół zygzakiem (ze względu na strome zbocza zielonych wzgórz) docieramy do chaty Katetahi Hut gdzie można usiąść i odpocząć a także skorzystać z toalety (dla całkowicie wyczerpanych wędrówką istnieje możliwość bezpłatnego noclegu). Po przejściu kolejnych kilkuset metrów mijamy gorące źródła. Hot Springs to strumienie, które są ogrzewane przez okoliczne wulkany. Tworzą one w tym rejonie niesamowite miejsca pełne pary i wody gorącej jak z czajnika 🙂

Piekła Mordoru

Widoki unoszących się nad wzgórzami kłębów pary to kolejna nagroda trudów długiej wędrówki. Ciekawscy wkładają ręce do otworów jakie znajdują się w ziemi by na własnej skórze odczuć naturalne ciepło wydobywające się z piekieł Mordoru i poczuć zapach siarki 😉
Na finisz trasy pozostają dwie godziny spaceru przez gęstą roślinność, a kręte ścieżki prowadzą wzdłuż strumienia i różnorodnych pasm zieleni pozostawiając wrażenie przedostawania się przez gęsty las pełen tajemnic.
Większość osób po zakończeniu tej trasy pada ze zmęczenia i leży na trawnikach rozmasowując mięśnie nóg. Każdy jednak zgodnie twierdzi, że to niepowtarzalny czas, który pozostawia tak wiele wrażeń i kolorów, że żadne zmęczenie nie jest w stanie obniżyć walorów natury jaką w tym miejscu można doświadczyć. Po takiej wędrówce w Nowej Zelandii można się tylko jeszcze bardziej zakochać 🙂 Na tej trasie spotkaliśmy między innymi Denisa – Szwajcara w średnim wieku, który góry ma „w małym paluszku”, ale widać, że ta wędrówka sprawiała mu niekłamaną radość i pozostawiła wrażenia o których nie sposób zapomnieć bez względu na poprzednio zdobyte górskie doświadczenia. Lepszej rekomendacji chyba nie trzeba 🙂
Na koniec tej lektury bardzo prosimy o pomoc dla niedożywionych dzieci z Polski poprzez proste kliknięcie w brzuszek Pajacyka. W imieniu dzieci dziękujemy!

Porady praktyczne:
Wędrówka Tongariro Alpinie Crossing: Ta trasa rozpoczyna się w miejscu zwanym Pukeonake znajdującym się niedaleko drogi prowadzącej do miejscowości Whakapapa (odchodząca od drogi nr 47 tzw. Mangatepopo Road). Większość wędrowców przyjeżdża w to miejsce korzystając z tzw. shuttle busów, które oferowane są przez bardzo wiele różnych firm (ulotki informacyjne można pobrać w zasadzie w każdym hostelu znajdującym się w tym rejonie). Jest to rozwiązanie o tyle wygodne, że trasę kończy się w zupełnie innym miejscu (Katetahi) z którego wieczorem o ustalonej godzinie shuttle busy zabierają swoich pasażerów. Można też rozpocząć wędrówkę w odwrotnym kierunku, ale jest ona trudniejsza (strome podejścia pod zielone wzgórza i osypujący się piach przed czerwonymi kraterami) a co za tym idzie trwa dłużej.
Przed wyjściem na Tongariro Alpinie Crossing należy pamiętać, że pogoda w górach zmienia się bardzo szybko. Wychodząc w trasę trzeba mieć ze sobą ciepłe ubrania (najlepiej wełniane lub polipropylenowe), kurtkę przeciwdeszczową, rękawiczki, dobre, nieprzemakalne obuwie, krem przeciwsłoneczny, dwa litry płynu, jakieś jedzenie (najlepiej wysokoenergetyczne) oraz koniecznie telefon komórkowy lub krótkofalówkę. Powodzenia!

Bungy jumping i canyon swing – czyli nowozelandzkie sporty ekstremalne

sobota, maj 1st, 2010

Życie w Kraju Długiej Białej Chmury (jak określa się Nową Zelandię w języku maoryskim) jest spokojne, można powiedzieć leniwe, na powierzchni niecałych 270 tysięcy km kw. (dla porównania powierzchnia Polski to 322 tys. km kw.) żyje niecałe 4,5 miliona ludzi (dla porównania w Polsce na 322 tys. km kw. żyje ponad 38 milionów ludzi). Co prawda do tego dochodzi 50 milionów owiec, ale nie są one przecież elementem w żaden sposób stresującym, a nawet porozsiewane dosłownie wszędzie naokoło, ze swoim stoickim spokojem, idealnie wpisują się w klimat. No więc Nowa Zelandia to dużo przestrzeni, piękne widoki (znane chyba wszystkim, zapierające dech w piersiach plenery z „Władcy Pierścieni”), uśmiechnięci, wyluzowani ludzie (nawet teraz, przy temperaturach poniżej 10 stopni chodzący po ulicach na boso!), do tego niezliczone hektary winnic z których szerokim strumieniem płynie pyszne wino i mnóstwo warzyw i owoców – jak to w rolniczym kraju być powinno. Brzmi przecież jak raj na ziemi! No tak, tyle że taki idealny świat dosyć szybko się może człowiekowi znudzić – wszystko poukładane, żadnych niespodzianek, żadnych stresów, wszystkie dni idealne i wszystkie do siebie podobne. Dlatego ludzie tu poszukują silnych wrażeń w sportach ekstremalnych. Kiwi (tutejsze określenie na Nowozelandczyków) słyną z zamiłowania do wyczynów podnoszących adrenalinę i do poszukiwania coraz nowszych wariacji nawet znanych już sportów. Do najpopularniejszych rozrywek w Nowej Zelandii zalicza się więc skoki ze spadochronem, paralotnie, rafting, a także wszelkie możliwe wersje skoków bungy. Zresztą wspomnieć należy, że to właśnie z tego regionu świata wywodzi się pierwowzór skoków bungy – pierwotni mieszkańcy wyspy Pentecost znajdującej się grupie Vanuatu od kilkuset lat skakali z wysokości ok. 35 metrów zabezpieczeni lianami lub linami splecionymi z roślin, żeby udowodnić swoją męskość oraz zapewnić dobre plony. To właśnie w Nowej Zelandii, w mieście Queenstown zbudowano w 1988 pierwsze na świecie stałe miejsce do skoków na bungy i to właśnie tutaj wymyślane są coraz to nowsze i bardziej ekstremalne wersje skoków. Oboje od dawna planowaliśmy, że przynajmniej raz w życiu trzeba na bungy skoczyć. No i uznaliśmy, że jak skakać, to właśnie tutaj – gdzie ludzie mają największe doświadczenie i gdzie tradycja i prestiż tego typu rozrywek są w jakiś sposób dodatkowym gwarantem bezpieczeństwa. Na miejsce stawienia czoła strachowi i pokonania własnych ograniczeń wybraliśmy jedno z najbardziej znanych ze skoków i najbardziej malowniczych miejsc na wyspie północnej – Gravity Canyon. Już po drodze w samochodzie, w miarę czytania z ulotki opisów różnych możliwych aktywności i wyobrażania sobie – skok z wysokości 80 metrów, prędkość do 160 km/h, spadanie swobodne z 50 metrów – powodowało przyspieszone bicie serca i błysk przerażenia w oczach. Jednak okazały się one ledwie cieniem niepokoju w porównaniu do tego, co poczuliśmy stając na platformie widokowej nad przepaścią głębokiego na 80 metrów kanionu, do którego odbywały się skoki.

Gravity Canyon

Staliśmy jak wmurowani i przynajmniej jedno z nas myślało: „O nie, za żadne skarby świata, nie ma mowy, nie skaczę! Jeszcze mi życie miłe”. Na mostku łączącym brzegi kanionu, przy dwóch stanowiskach trwały właśnie przygotowania – wpinanie w przedziwne uprzęże potencjalnych „samobójców” :-). Widzieliśmy, że jeden ze śmiałków za moment wykona „normalny” skok na bungy, ale obok niego do jakiegoś przedziwnego wyczynu szykowały się dwie osoby podczepione do jednej liny. Trudno było na to wszystko patrzeć, ale nie patrzeć było wprost niemożliwe. Czuło się wszędzie naokoło narastające napięcie (a może było ono tylko w naszych głowach żółtodziobów?). Jako pierwszy skoczył chłopak na bungy – przeciągły wrzask rozległ się w całej okolicy i za chwilę powrócił odbijany przez echa kanionu, a wykonawca skoku już wisiał tuż nad wodą głową w dół. Cały czas jednak intrygowało nas, co zrobią te dwie osoby, który w międzyczasie przyjęły na mostku, w uprzężach pozycje półsiedzące, i słuchały ostatnich wskazówek obsługi. Nagle z trzaskiem otworzyła się bramka i po chwili już nasi bohaterowie wisieli w powietrzu, na wysokości 80 metrów… w sekundę później rozległ się metaliczny trzask otwieranych zabezpieczeń i para została puszczona w dół. Wydaliśmy z siebie głuche okrzyki przerażenia podejrzewając, że właśnie wydarzyło się coś strasznego i nieprzewidzianego 😉 Ale wystarczyło jedno spojrzenie w dół, żebyśmy zrozumieli, ze wszystko poszło zgodnie z planem. Para, która przed chwilą stała na mostku, huśtała się teraz z oszałamiającą prędkością na linie tuż nad korytem rzeki, niczym na gigantycznej huśtawce. W pierwszej chwili „uff, kamień z serca” a w drugiej „my też tak chcemy – dokładnie tak samo”. No i po chwili już staliśmy w kolejce do kasy, żeby zakupić sobie kopa adrenaliny. Ta atrakcja nazywa się canyon swing. Oczywiście – a jakże – wynalazek nowozelandzki, autorstwa dwóch zapaleńców z Queenstown (całkiem słusznie nazywanego stolicą sportów ekstremalnych), którzy opracowali i uruchomili pierwszy canyon swing w 2002 roku. Śmiałek (lub para śmiałków) stojący na mostku na brzegu kanionu przyczepiony jest do kilkudziesięciometrowej liny uwiązanej nad kanionem. Skacze – najpierw leci kilkadziesiąt metrów bezwładnie w dół, a następnie lina ciągnie go nad kanionem wprowadzając w ruch wahadłowy (po nawet 200 metrowym łuku) a człowiek osiąga już prędkość do 150 km/h. Wahadło stopniowo wyhamowuje i wtedy skoczek jest wciągany z powrotem na górę, do miejsca z którego skakał (choć pewnie może być też taka wersja, że jest odpinany gdzieś na dole).

Canyon Swing 1

Zakup biletu na tego typu atrakcje to bardzo skomplikowana i precyzyjna procedura. W pierwszej kolejności klient dostaje kartę na której wpisuje wszystkie swoje dane, stan zdrowia, wszelkie dolegliwości zdrowotne, aktualne choroby i przyjmowane lekarstwa oraz czyta informację o ryzyku, jakie niesie ze sobą uprawianie sportów ekstremalnych. Następnie trzeba opróżnić kieszenie, dać się zważyć (oczywiście niekoniecznie z pustymi kieszeniami, ale to może działać na naszą korzyść 😉 ) i jesteśmy gotowi do skoku. Teraz już trzeba tylko zmobilizować swój mózg i ciało, żeby pójść na mostek z którego skoczymy, a nie uciec do samochodu, co jest chyba odruchem naturalnym w przypadku początkujących skoczków. OK, już jesteśmy za bramką, nogi się robią coraz bardziej ciężkie, ale nie ma odwrotu – miły pan z obsługi (ten, który wpina, czyli jeszcze na razie w naszym odczuciu – posyła na śmierć) zachęcająco macha do nas ręką. Aha, czyli nie ma żadnej kolejki, jesteśmy pierwsi, nie ma już ani chwili – po prostu trzeba tam podejść, dać się poprzypinać i… skoczyć. Jakie szczęście że taki skok można wykonywać w dwie osoby – co tam, jak ginąć to razem! I już jesteśmy w miejscu startu. Zapinają nam skomplikowane uprzęże, kilkakrotnie przeliczają wszystkie klamry i karabińczyki, a w międzyczasie luźna, odstresowująca gadka – a skąd jesteście, a co tu robicie, a jak Wam się podoba itp. Nawet nie zauważyliśmy kiedy tuż przed naszymi oczami otworzyła się bramka i zawisnęliśmy w powietrzu (teraz te 80 metrów w dół do rzeki mieliśmy już pod sobą), chłopak z obsługi jeszcze coś przykręcał, ustawiał, pokazał nam gdzie pomachać do kamery i nagle spytał: „How you say ‘Good bye’ in Polish?”. Jednocześnie z wysilonym uśmiechem odpowiedzieliśmy „Cześć”. I nagle świat nam zawirował – chłopak w ułamku sekundy zdążył powiedzieć „OK, so, czesc” i odpiął linę a my polecieliśmy w dół – 50 metrów spadania w przepaść wywołało nasz wrzask i szybki skrót życia przed oczami. Później świst lin od ogromnej prędkości i „przelot” nad kanionem. Uff… to jest to! Po tym jak poczuliśmy się już bezpiecznie w zasadzie już na luzie – zaczęliśmy się śmiać, rozmawiać, podziwiać piękno kanionu, by na koniec wjechać z powrotem na górę. Było super, choć oczywiście przerażająco. Mimo wszystkich oporów pokonaliśmy strach i skoczyliśmy. Albo bardziej dokładnie – gość nas odpiął i nie mieliśmy nic do gadania, ale i tak czuliśmy się bohaterami.

Canyon Swing 5

Wróciliśmy na taras widokowy, żeby teraz z poczuciem wyższości, jako „doświadczeni” skoczkowie popatrzyć na innych, gdy nagle Misiek oznajmił: Idę jeszcze skoczyć na bungy! I poszedł a ja stałam jak wryta nie wierząc, że można tak bardzo chcieć przedawkować adrenalinę. Znów ważenie, dopasowanie uprzęży i znów wejście na mostek z którego już nie ma odwrotu. Tym razem ja jednak zostałam w roli operatora sprzętu rejestrującego, żeby uwieczniać te chwile niebywałego bohaterstwa na wszelkie możliwe sposoby. Ale na samą myśl o tym, że można po „canyon swingu” chcieć więcej wrażeń i decydować się jeszcze na skok, nogi się pode mną uginały. Z daleka obserwowałam kilka sekundach ostatnich przygotowań i zobaczyłam jak Mój Facet zbliża się do krawędzi za którą już jest tylko przepaść kanionu, rozkłada ręce, instruktor odlicza „one, two, three…. BUNGY!!!” i nastąpił skok. I znowu w kanionie rozległ się przeciągły, przeraźliwy wrzask. Trwało to chwilę, znacznie krócej niż canyon swing, ale konieczność zrobienia samodzielnie kroku w przepaść powoduje, że to jednak trudniejsze zadanie. Tu skoczek jest na dole odbierany przez zacumowany na rzece ponton, z którego wraca na górę dwuosobowym krzesełkiem wciąganym na linie.

Zwis na bungy na dole

Ten skok dostarczył mi jako obserwatorowi (i operatorowi w jednym) chyba takich samych emocji jak samemu skaczącemu. Miałam jedynie nadzieję, że trzecią atrakcję jaka jest tu dostępna oboje sobie odpuścimy. Uff, na szczęście kobieca intuicja zadziałała poprawnie. Bohater po lakonicznym „Było super” nawet się nie zainteresował jedyną pozostałą rozrywką o wdzięcznej nazwie „flying fox”. Jasne było, że oboje dostaliśmy nawet trochę większy niż to konieczne zastrzyk adrenaliny. Poszliśmy do recepcji odebrać zawartość naszych kieszeni pozostawioną tam przed skokami a także certyfikaty potwierdzające że skoczyliśmy i dodatkowo zakupiliśmy DVD z naszymi skokami.
Wyczerpani od emocji, ale z poczuciem dobrze spędzonego dnia wyruszyliśmy w drogę powrotną do domu. Z każdą minutą oddalającą nas od Gravity Canyon nabieraliśmy coraz większego przekonania, że taki skok to coś wspaniałego! Daje poczucie przestrzeni i wolności, pokonanie własnych ograniczeń i strachu, a przy okazji zastrzyk pozytywnej energii i radości. I co najważniejsze te efekty długo się utrzymują – u nas kilka dni, a na samo wspomnienie momentu spadania uśmiech sam się pojawia na twarzy. Zdecydowanie bardzo polecamy!

Porady praktyczne:
Skoki bungy: W Nowej Zelandii skoki bungy są bardzo popularne. Stolicą skoków i zarazem miejscem z najwyższą wysokością z jakiej można wykonać skok jest Queenstown. Najwyższe miejsce do skoków wynosi tam ponad 130m! Skoki można również wykonywać w Auckland, Taupo i oczywiście w Gravity Canyon. Na wyspie północnej najwyższe i najlepiej zorganizowane są skoki w Gravity Canyon. Również tutaj można takie skoki wykonywać w najbardziej korzystnej cenie. Cena za jeden skok (cena za osobę) bez żadnych zniżek wynosi 120 dolarów nowozelandzkich, ale można trafić na różne promocje i ceny bywają niższe. Dodatkowo jeżeli decydujemy się na dodatkowy skok tego samego dnia mamy zniżkę 50%. Poza tym otrzymany certyfikat upoważnia do skorzystania ze skoku w innym terminie za 75 dolarów.

Hapuawhenua viaducts – w lesie Hobbitów

sobota, kwiecień 24th, 2010

Na ogromnym obszarze Tongariro w sercu północnej wyspy Nowej Zelandii można znaleźć bardzo wiele różnych interesujących miejsc do odwiedzania. Można powiedzieć: dla każdego coś dobrego. Bowiem poza pięknymi szczytami górskimi, które widoczne są już z wielu dziesiątek kilometrów (najwyższy z nich Ruapehu ma prawie 2800 m wysokości więc jest wyższy niż Rysy, a trzeba podkreślić, że wyrasta w zasadzie z poziomu zerowego!) posiada ogromne obszary deszczowych buszów, piękne rwące rzeki z wodospadami a także niesamowite jezioro Taupo. Dla miłośników filmu „Władca Pierścieni” (Lord of the Rings) informacja specjalna: to tutaj kręcono te zapierające dech w piersiach sceny podróży łodziami, czy sceny w lasach. Słowem, miejsca genialne, niesamowite i równie magiczne jak atmosfera samego filmu. Lepszego miejsca na kręcenie tych obrazów znaleźć nie można było!

Widoki Tongariro

W naszej pierwszej wędrówce w tym miejscu udaliśmy się do wiaduktów Hapuawhenua. Przez północną wyspę bowiem ciągnie się linia kolejowa, która przedziera się również przez ten rejon. A ponieważ rejon ten nie jest łatwy do przeprowadzenia torów kolejowych to te odcinki są wyjątkowo interesujące i wiążą się z nimi różne historie. Na przykład w Raurimu budowniczowie linii napotkali się na bardzo poważny dylemat jak połączyć północną część linii kolejowej biegnącej z Auckland przez znajdujący się w tym miejscu teren wulkaniczny z południowo wschodnią biegnącą w kierunku Wellington przez doliny rzeki Whanganui. Różnica poziomów wynosi w tym miejscu aż 132 metry więc w przypadku torów jest to bardzo poważny problem inżynieryjny. Dodać trzeba, że problemy takie musiały być rozwiązywane bez pomocy żadnych komputerów bo przecież był to koniec XIX wieku. W 1898 roku problem rozwiązany został przez Holmesa (nazwisko zobowiązuje! ;-)) i ostatecznie zaplanował on rozwiązanie znacznie tańsze niż budowanie szeregu wiaduktów potrzebnych do przeprowadzenia linii kolejowej w innym miejscu. Pomysł polegał na stworzeniu linii w kształcie spirali, która zawracając najeżdża po wybudowanym moście na tunel w którym wcześniej przebiegał ten sam tor. Taka pętla przy dostatecznie dużym promieniu i odpowiednich konstrukcjach tuneli i mostu pozwoliła wybudować używany do dziś odcinek na którym pociąg na odcinku 2 km (w linii prostej) pokonuje tory o długości 6,8 km robiąc pełną pętlę 360 st. by wznieść się o ponad 130 metrów wyżej.

Linia kolejowa

Innym ciekawym miejscem są Wiadukty Hapuawhenua. Dotrzeć do nich można od strony miasteczka Ohakune. Kilka kilometrów za tym miasteczkiem znajduje się wejście na teren Tongariro które ścieżkami o długości kilku kilometrów doprowadzi aż do samych wiaduktów. To kolejne miejsce związane z północną linią kolejową, które warte jest uwagi. Wędrówka do wiaduktów prowadzi przez piękne miejsca dolinek i wzniesień na skraju lasu, by potem zanurzyć się w ich głąb. Każdy kto wybierze się tutaj już w pierwszych minutach będzie miał jednoznaczne skojarzenie: lasy Hobbitów istnieją naprawdę! Idąc wśród wysokich wybujałych paproci wędrowiec czuje się malutki jak Hobbit a magiczna atmosfera buszu sprawia, że stajemy się uczestnikami wyimaginowanego świata Tolkiena. Genialne miejsca. Polecamy bezwzględnie dla tych, którzy wybierają się do Nowej Zelandii.

Las Hobbitów

W dodatku ścieżki, którymi można dotrzeć do Hapuawhenua wiodą dokładnie w miejscu gdzie na początku XX wieku zbudowana została (oczywiście jedynie siłami rąk ludzkich) utwardzona kamieniami droga dla wozów konnych przemierzających drogę z Wellington do Auckland. Kryje się więc za tym kawał nowożytnej historii nowozelandzkiej.
Wiadukty Hapuawhenua to stary i nowy wiadukt zbudowane na trasie linii kolejowej. Stary powstał w 1908 roku wysiłkiem konstruktorów, którzy musieli wznieść stalową konstrukcję na wysokość dzisiejszych kilkunastopiętrowych bloków, w dodatku budując ją musieli obliczyć dokładny łuk o określonym kącie by możliwe było położenie na nim toru, który musiał trafić w wybudowany w skale tunel. Wszystkie prace przeprowadzano ręcznie a budowniczowie korzystali z ponad 30-metrowej długości drabin. Ostatecznie wzniesiony wiadukt miał długość 286 metrów i wysokość 45 metrów i służył w zasadzie aż do 1987 roku kiedy to wzniesiono już nowoczesnymi metodami nowy wiadukt położony o kilkadziesiąt metrów dalej od poprzedniego a dalszą część toru poprowadzono w wyżłobionym w skale korycie tak by ominąć poprzedni tunel, który obecnie jest już zamknięty.

Nowy Wiadukt Hapuawhenua

Na trasie wędrówki można jednak wchodzić do tunelu i dojść do jego końca, ale tam możemy już tylko popatrzeć na przebiegającą obok linię kolejową bowiem ze względów bezpieczeństwa wyjście z tunelu zostało zabezpieczono stalową kratą. Stary wiadukt jest oczywiście w całości zachowany i zabezpieczony, a jego konstrukcja jest teraz dostępna dla tych, którzy tu dotrą by można było pieszo przechodzić po nim i podziwiać położony wokoło cudowny las pełen ogromnych paproci i niesamowitych drzew rodem z „Władcy Pierścieni”.
Wędrówka na wiadukty Hapuawhenua jest bez wątpienia bardzo przyjemną atrakcją a przy okazji lekcją historii dla tych, którzy chcieliby poczuć atmosferę magii i dowiedzieć się czegoś więcej o początkach nowożytnej historii Nowej Zelandii. Jednak to tylko przedsmak tego co w Tongariro można zobaczyć i poczuć! O kolejnych wędrówkach w tym miejscu, na które zamierzamy się wybrać doniesiemy niebawem 🙂

Przy okazji mała ciekawostka. Ogromne, niesamowite paprocie są charakterystycznym obrazem lasów Nowej Zelandii. Właśnie dlatego ta roślina, a w zasadzie jej liść stał się symbolem tego kraju. Tak wielu gatunków i tak niesamowitych kształtów paproci nie widzieliśmy jeszcze nigdzie.

Na koniec naszym zwyczajem prosimy o kliknięcie w brzuszek Pajacyka aby zapewnić w ten sposób posiłek niedożywionym dzieciom z Polski.

Porady praktyczne:
Wycieczka: Do miejsca „Hapuawhenua viaducts” można się wybrać tylko z miasteczka Ohakune. Stamtąd należy udać się główną drogą na północ, potem przed torami skręcić w lewo i asfaltową drogą zmierzać aż do miejsca gdzie znajduje się odchodząca na prawo droga w kierunku północnym. Nie przejmując się, że nie ma na niej żadnych oznaczeń należy brnąć jak najdalej aż do miejsca gdzie droga przestaje być już utwardzona i znajduje się mała zatoczka parkingowa. Tutaj tuż za mostkiem nad małą rzeczką równoległą do drogi znajdują się już oznaczenia prowadzące ścieżkami aż do samych wiaduktów.

Twin Coast Drive & Goat Island

wtorek, kwiecień 20th, 2010

Naszym celem wracając z Ruakaki było Tongariro – obszar będący narodowym parkiem położonym wokół słynnego jeziora Taupo i gór wśród których wyraźnie góruje piękny szczyt Ruapehu. Wracając postanowiliśmy jechać tzw. Twin Coast Drive, która wiedzie przez interesujące miejsca północnej wyspy nowozelandzkiej niemal aż do samego Auckland. Po drodze mogliśmy więc podziwiać przyrodę, która w Nowej Zelandii jest nadzwyczaj urokliwa. Poza tym nasze wrażenia potęgowała rozmaitość roślin, które tutaj bujnie porastają każdy wolny teren. Widać tutaj rośliny bardzo swojskie naszemu europejskiemu klimatowi (drzewa i krzewy liściaste znane również u nas), ale pośród nich wyrastają rośliny, które my znamy tylko z doniczek albo tropikalnych rejonów świata. Tak więc obok siebie rosną sobie brzozy, tuje, agawy i piękne wybujałe palmy. Trzeba przyznać, że takie kompozycje roślinne robią wrażenie.

Roślinność NZ

Wybrzeże północnej wyspy jest również bardzo interesujące. Jadąc wzdłuż wschodniego wybrzeża można podziwiać wiele wspaniałych miejsc w których można snorkelingować lub po prostu pływać jeśli sprzyjają po temu temperatury. Do takich miejsc bez wątpienia należy wybrzeże przy którym znajduje się Kozia Wyspa (Goat Island). Sama wyspa ma powierzchnię9 hektarów, a jej nazwa wzięła się stąd, że żadne zwierzęta prócz kóz nie byłyby w stanie się tutaj zadomowić jako, że na wyspie nie ma świeżej słodkiej wody. Wyspa z racji gęstego zalesienia stanowi dobre miejsce na ptasie wylęgarnie, których jest tutaj całe mnóstwo. Samo wybrzeże nieopodal wyspy jest znakomitym miejscem dla miłośników snorkelingwania. W zasadzie już tuż przy brzegu, stojąc w wodzie po kolana, dzięki czystości wody można obserwować bogate życie podwodne. Amatorów snorkelingowania – nawet mimo jesiennych chłodów – nie brakuje i dzielnie poznają tutejszą podwodną faunę.

Goat Island

Podróżując po Nowej Zelandii można zauważyć, że kultura maoryska i rdzenni mieszkańcy są traktowani z należnym szacunkiem i każda nazwa ma bądź to brzmienie maoryskie bądź jest jego tłumaczeniem. Kozia Wyspa na przykład ma oryginalną nazwę Hawere-a-Maki,a jej historia wiąże się z Karakim i Kaitiakitangim (zanoszącym modły i opiekunem) oraz Maki ojcem Manuhiri. W wielu miejscach znajdują się pomniki lub rzeźby upamiętniające jakieś wydarzenia z historii Maorysów, a większość nazw geograficznych (nazwy miejscowości, nazwy jezior, wysp, gór czy rzek) ma zachowane oryginalne brzmienie pochodzące z historii maoryskiej. Poniżej znajduje się na przykład pomnik maoryski upamiętniający Ngati Manuhiri przodka obecnych pokoleń.

Pomnik Ngati Manuhiri

W dalszej części podróży wybrzeżem mogliśmy podziwiać plaże, które o tej porze roku stanowią doskonałe miejsca na zabawy żaglowozami (odmianą bojerów jeżdżących na kółkach). To kolejne potwierdzenie tego co już zauważyliśmy w Australii: ludzie tutaj nie tracą całego swojego czasu na ciężką pracę a potem siedzenie przed telewizorem tylko mają czas na realizację swojego hobby, a praca ma jedynie to ułatwiać 🙂 Jesteśmy za taką normalnością!

Żaglowozy na plaży wschodniego wybrzeża

Najważniejszą jednak obserwacją Nowej Zelandii jest potwierdzenie tego co wiedzieliśmy przed przyjazdem: ogromna liczba owiec. Na jednego mieszkańca Nowej Zelandii przypada aż 10 owiec! Przy populacji wynoszącej niecałe 4,5 mln mieszkańców oznacza to, że na łąkach wypasa się ponad 40 mln owieczek 🙂 Może w porównaniu do tego co doświadczyliśmy w Mongolii (gdzie na jednego mieszkańca przypada 13 koni!) nie jest to wynik oszałamiający, ale należy pamiętać, że NZ to bądź co bądź bardziej cywilizowany kraj, któremu blisko do kultury europejskiej. Na północnej wyspie, która jest bardziej zaludniona niż południowa i tak liczba owiec na łąkach zaskakuje. Szczególnie pięknym widokiem są owieczki „porozrzucane” równomiernie na wzgórzach i pagórkach. Doszliśmy wspólnie do wniosku, że owieczki na tych ogromnych przestrzeniach wyglądają z daleka jak wysypany z przelatującego samolotu z ogromnej torebki popcorn 😉

Owieczkowy popcorn

Oczywiście nie brakuje tutaj również innych zwierząt „domowych” takich jak kozy, lamy, krowy czy pawie. Kraj jest więc w swojej naturalności przyrody przepiękny, a urozmaicony teren i roślinność sprawia, że można się tutaj czuć jak w magicznej powieści. Świat, którego w Europie (poza wyspami) nie można już doświadczyć. Wolność, smak prawdziwych warzyw, bujnej roślinności i życia bliskiego naturze są cudowne i wyraźnie odczuwalne nawet jesienią.

To tutaj w ubiegłym wieku zmigrowali ludzie, którzy chcieli takiego życia. Wielkich przestrzeni, drewnianych domów i swoich farm z dala od światowego zgiełku, który wdziera się drzwiami i oknami zabijając naszą codzienność i potrzeby bliskości przyrody i nieskrępowanego kontaktu z naturą. Teraz znaleźliśmy się w sercu tej natury Tongariro – przepięknej części północnej wyspy. O wrażeniach z naszych pierwszych wypraw na tym terenie w następnym wpisie 🙂

Na koniec naszym zwyczajem bardzo prosimy o kliknięcie w brzuszek Pajacyka na stronie aby zapewnić w ten sposób posiłek niedożywionym dzieciom z Polski.

Jesienny kwiecień w Nowej Zelandii

wtorek, kwiecień 13th, 2010

Wylądowaliśmy w Auckland. Pierwsze wrażenie – „ludzie, jak tu pusto!” Już w drodze z lotniska do centrum miasta (bardzo krótki odcinek) mijaliśmy stada krów na pastwiskach a ulice były zupełnie wyludnione. No tak, ale nie ma się czemu dziwić – przecież w całej Nowej Zelandii żyje trochę ponad cztery milion ludzi. Co prawda jedna czwarta z tego mieszka w Auckland, ale widocznie akurat się gdzieś pochowali 😉 W centrum dopadło nas drugie wrażenie – „ludzie, jak tu zimno!” A my przecież po ośmiu miesiącach nieustającego, upalnego lata mamy po kilka par sandałów, pełen wybór koszulek z różnych krajów i ciuchów z kategorii „jak najlżejsze”, a tu wpadliśmy w sam środek złotej ale bardzo chłodnej, nowozelandzkiej jesieni.

Ulice Auckland

Miasto nas nie urzekło – w centrum ma raczej prowincjonalny charakter, z kilkoma bardziej ekskluzywnymi ulicami i drogimi butikami, a jego najbardziej znanym elementem jest wieża widokowa, będąca symbolem Auckland, ale ponieważ dwa dni wcześniej byliśmy na wieży widokowej w Sydney to tu postanowiliśmy sobie odpuścić. A poza tym plan na Auckland był jasny: dowiedzieć się jak można tu najszybciej zdobyć pozwolenie na pracę w Nowej Zelandii albo jak zdobyć pracę bez pozwolenia i zacząć wreszcie odrabiać australijskie przygody samochodowe. Kolejnego dnia udaliśmy się więc do „job service” czyli miejsca, gdzie pojawiają się oferty pracy sezonowej, tymczasowej, dorywczej itp., skierowane głównie do travelersów. Jednak okazało się, że tylko do tych, którzy mają wizę „working holiday”. A bez pozwolenia – to raczej nie ma szans (a już tym bardziej nie w środku jesieni, kiedy większość prac sezonowych jest zakończona). Ku naszej radości okazało się że w Nowej Zelandii Polacy mogą się starać o ten rodzaj wizy, więc Pani z „job service” doradziła nam wystąpienie o working holiday już na miejscu. Jest to możliwe, mimo, że zazwyczaj o tę wizę się aplikuje przed przylotem, głównie dlatego, że wiza wystawiana na miejscu ma wsteczną datę początkową, opiewającą na dzień, w którym się do NZ przyleciało. Jak na skrzydłach udaliśmy się więc do urzędu imigracyjnego zadać miłej Pani w okienku wszystkie nurtujące nas pytania, zgarnąć konieczne do wypełnienia formularze a potem do hostelu wypełniać aplikacje. Dopiero tam doczytaliśmy, że formularze dla tego typu wizy nie są konieczne, bo całość formalności można załatwić przez Internet logując się na stronach urzędu imigracyjnego. Aplikacje są nieziemsko rozbudowane, zawierające szczegółowe pytania, rozpisane na wielu stronach, tak, że ich wypełnienie wymaga czasu, dobrego Internetu i pełnej koncentracji. Na stronach urzędu imigracyjnego doczytaliśmy też, że Polakom rocznie przysługuje tylko 100 wiz typu „working holiday” (co jest szaloną niesprawiedliwością, bo m.in. nasi sąsiedzi – Niemcy – mają ich nieograniczoną liczbę, z czego skrupulatnie korzystają). Ale OK – udało się, zmieściliśmy się jeszcze w tej setce. Wszystko szło w miarę gładko do czasu wywiadu zdrowotnego. Tam się okazało, że Polski nie ma na liście krajów „bezpiecznych zdrowotnie” i aplikant musi zrobić komplet badań, łącznie z RTG klatki piersiowej, w celu wykluczenia gruźlicy. No więc zaczął się trwający przez kolejne kilka dni maraton mający na celu znalezienie najtańszych możliwości wykonania badań. Ponieważ wiedzieliśmy, że na decyzje wizowe trzeba będzie poczekać do trzech tygodni postanowiliśmy ten czas spędzić maksymalnie ekonomicznie. Rozpoczęliśmy więc poszukiwania dosyć popularnej w Nowej Zelandii opcji – praca za wyżywienie i zakwaterowanie. Tego typu oferty jest bardzo łatwo znaleźć – wysłaliśmy więc kilka maili i po dwóch dniach mieliśmy już dwie propozycje pracy w hostelach. W międzyczasie postanowiliśmy, że aby mieć jak się po Nowej Zelandii poruszać, musimy kupić samochód. Brzmi nieźle, prawda? 🙂 Takie realia są możliwe głównie dlatego, że samochody tu są bardzo tanie, szczególnie małe vany, które właśnie jesienią sprzedają powracający już do swoich krajów travelersi. Wybór jest duży, samochody stare, poprzerabiane tak, że jest w nich wszystko, czego potrzeba, żeby nie musieć nigdzie płacić za noclegi (łóżko, kuchenny ekwipunek dla travelersa itp.) a do tego ceny zaczynają się już od 1000$ nowozelandzkich. Do tego sama procedura kupowania samochodu (jak się zna kilka podstawowych zasad) jest bajecznie prosta, więc to najlepsza opcja na przemieszczanie się po tym kraju (szczególnie zważywszy na ceny autobusów i samochodów w wypożyczalniach). O szczegółach kupowania samochodu w Nowej Zelandii piszemy w „poradach praktycznych” na końcu tego wpisu.
Mieliśmy więc kupiony samochód i nagraną pracę (w centralnej części północnej wyspy) i moglibyśmy jechać, gdyby nie konieczność zgłoszenia się po weekendzie po wyniki badań lekarskich. Ponieważ Auckland nie wydawało nam się szczególnie ciekawe (a spędziliśmy tu prawie tydzień!) uznaliśmy, że pojedziemy na weekendową wycieczkę na północ wyspy. Choć trzeba przyznać, że z mostu, którym wyjeżdżaliśmy z miasta widok był niesamowity. Marina na której cumują setki łodzi, a w tle nowoczesne miasto ze swoją charakterystyczną wieżą.

Auckland

To miał być jednocześnie test dla naszego samochodu. No i był… tylko, że nie do końca zdany 😉 Po przejechaniu mniej więcej 120 kilometrów zjechaliśmy na parking na krótką przerwę i już przy samym parkowaniu poczuliśmy swąd spalenizny a wskaźnik temperatury silnika w momencie podskoczył do pozycji maksymalnej… no więc zagotował nam się silnik. Czyżby ciążyła nad nami jakaś „samochodowa” klątwa, pech, złośliwość rzeczy martwych czy po prostu przypadek? Decyzja podjęła się sama – ponieważ był już późny wieczór musieliśmy w tym miejscu pozostać do rana, by na zimnym silniku sprawdzić olej i płyn w chłodnicy. Może to tylko chwilowa „awaria” i jutro będziemy mogli kontynuować naszą podróż? Dobrze, że zajechaliśmy na parking, w całkiem przyjemnym miejscu a nie gdzieś przy trasie (czyli może właśnie mamy szczęście a nie pecha? Mogło być przecież znacznie gorzej). Ruakaka – bo tak się nazywała ta miejscowość – miała piękną zatokę z niesamowitymi skalistymi wzgórzami.

Ruakaka

Na drugi dzień rano okazało się, ze z olejem wszystko OK. ale nie ma płynu w chłodnicy. A więc jeszcze była szansa, że to nic poważnego. Nadzieje jednak prysły, gdy po wlaniu prawie całej butelki płynu do chłodnicy, po uruchomieniu silnika pod samochodem pojawiła się wielka i ciągle rosnąca błękitna plama. No to by było na tyle z naszej wycieczki. Przed oczami przemykały nam najczarniejsze scenariusze – jak dalej potoczy się nasza nowozelandzka przygoda. Warsztat samochodowy na szczęście znajdował się dosyć blisko (co znowu jak na Nową Zelandię jest ogromnym szczęściem, bo poza miastami w ogóle mało co znajduje się blisko czegokolwiek). Gubiąc po drodze płyn, udało nam się do niego dojechać ale… okazało się, że ponieważ jest niedziela to nikt tu nie pracuje, więc musimy czekać do kolejnego dnia. To była długa i raczej nudna niedziela. W okolicy nie było nic szczególnie ciekawego, niemniej jednak postanowiliśmy zabić kilka godzin długim spacerem. Było leniwie, ładnie i oczywiście pusto, ale na szczęście pogoda dopisywała!

Krajobrazy w Ruakaka

Krajobrazy w Ruakaka (2)

Krajobrazy w Ruakaka (3)

Kolejnego dnia warsztat już o godzinie 8:00 rano został otwarty. Udało nam się przekonać mechanika, żeby poza kolejnością zdiagnozował nasz najnowszy nabytek. Po kilku minutach usłyszeliśmy zbawienne: nic poważnego, prosta i niedroga naprawa, ale trzeba sprowadzić jakąś część, więc będziemy musieli trochę poczekać. W międzyczasie pod warsztat podjechał piękny, stary amerykański Buick.

Buick

Jego właściciel, energiczny starszy Pan natychmiast do nas podszedł, żeby się przedstawić (Frank) i wysłuchać zachwytów nad samochodem (i słusznie zrobił, bo trudno się było nie zachwycać). Okazało się, że auto jest z 1969 roku i ma wszystkie (!) elementy oryginalne. Po kilku minutach rozmowy Frank zaproponował, żebyśmy pojechali z nim do niego na farmę na śniadanie a później przywiezie nas z powrotem do warsztatu jak już nasz samochód (choć blado to wypadało w porównaniu z jego SAMOCHODEM) będzie naprawiony. Śniadanie jak śniadanie, ale perspektywa prysznica w normalnej, domowej łazience była tak kusząca po dwóch nocach w samochodzie, że nie potrafiliśmy odmówić. Tuż po śniadaniu Frank z dumą zaprowadził nas do swoich garaży, gdzie okazało się, że Buick, którego widzieliśmy to tylko jeden z wielu jego zabytkowych samochodów. Nasz nowy znajomy zaprezentował nam auta, jakie dotychczas mogliśmy oglądać tylko na starych filmach albo w muzeach. Najciekawszym „okazem” w garażach Franka był samochód z 1926 roku sygnowany znakiem Minerva. Jedyny taki samochód na świecie wyprodukowany w Holandii na rynek brytyjski. Oprócz tego w garażach Franka można było podziwiać też seledynowo-kremowego Pontiaca z 1959 roku, pierwszego sportowego Mercedesa z automatyczną skrzynią biegów, Armstronga Siddeleya z lat wojennych, starego Continentala jakim w 1961 roku jeździł JF Kennedy i kilka innych pięknych aut. Trzeba przyznać, że Frank jak na nowozelandzkiego farmera okazał się bardzo ciekawym i otwartym człowiekiem, w dodatku z hobby, o którym większość z ludzi może jedynie pomarzyć.

Pontiac

W okolicach południa zadzwoniliśmy do warsztatu dopytać o nasz samochód i okazało się, że zamówiona część właśnie przyjechała, ale… nie pasuje! I mechanik musiał zamówić kolejną, która dojedzie dopiero następnego dnia rano. Frank od samego początku proponował nam, żebyśmy się zatrzymali u niego na noc a może nawet na kilka dni więc bardzo go taki obrót wydarzeń ucieszył. Nas ze względu na nieplanowane opóźnienia trochę mniej ale docenialiśmy, jakie szczęście nas spotkało w osobie Franka, bo na tę noc już nawet samochodu byśmy nie mieli więc trzeba by było szukać jakiegoś miejsca do noclegu.
Następnego dnia rano, po kolejnym śniadaniu na farmie pojechaliśmy do warsztatu, gdzie nasz samochód już niemal gotowy, cały i zdrowy czekał na odbiór i udanie się w dalszą drogę. Przy okazji mili panowie mechanicy z warsztatu, z którymi już zdążyliśmy się zaprzyjaźnić poprawili nam to i owo w aucie, żeby poruszało się jak najsprawniej 🙂
Teraz przed nami kolejna wizyta w Auckland, odebranie wyników badań, wysłanie ich do urzędu imigracyjnego a później w drogę do Raetihi, położonego przy Narodowym Parku Tongariro znanym m.in. z tego, że kręcono tutaj najważniejsze sceny znanego z przepięknych kadrów filmu „Władca Pierścieni”.
Na koniec naszym zwyczajem prosimy o kliknięcie w brzuszek Pajacyka aby zapewnić w ten sposób posiłek niedożywionym dzieciom z Polski.

Kilka porad praktycznych:
Kupowanie samochodu. W Nowej Zelandii sprzedaż i kupno samochodów wśród travelersów jest bardzo popularne. Można więc znaleźć tego rodzaju ogłoszenia w każdym hostelu. Istnieją też giełdy profilowane pod kątem backpackersów (Backpackers Car Market) – jedna z nich mieści się w Auckland a druga w Christchurch. Można tam zakupić odpowiednio wyekwipowanego minivana w przedziale cenowym od 1000 do 6000 dolarów. Oczywiście spora część tych aut to mocno już zniszczone auta z przebiegiem większym niż 200 tys. km, ale można znaleźć całkiem przyzwoite samochody w dobrym stanie technicznym za niewielkie pieniądze. Formalności związane ze sprzedażą auta są bajecznie proste. Wystarczy wypełnić odpowiedni formularz zmiany właściciela i zarejestrować go w dowolnym urzędzie pocztowym. Koszt takiej operacji to nie więcej niż 10 dolarów. Jeżeli kupujemy na giełdzie to taki formularz i jego rejestracja możliwa będzie na miejscu. Możemy też zakupić inspekcję legalności, która da nam wgląd do całej historii auta (zmiany właścicieli, przebiegi i upewnić się, że samochód nie jest kradziony). Taka inspekcja wykonywana jest „od ręki” i za ten dokument płaci się 35 dolarów. Można też zamówić inspekcję techniczną (dla swojej własnej pewności stanu technicznego auta). Trwa to zazwyczaj nie więcej niż 2 godziny a koszt wynosi około 180 dolarów. Wszystkie formalności są proste i szybkie. W zasadzie większość z nich jest opcjonalna – jedyną obowiązkową formalnością jest formularz zmiany właściciela. W ciągu kilkunastu minut jesteś więc legalnym właścicielem samochodu i możesz legalnie się nim poruszać. Żadnego biegania po urzędach, noszenia blach, stania w kolejkach, płacenia podatków itp. Nie ma nic prostszego.
Przy kupowaniu należy zwrócić uwagę na dwie rzeczy (oprócz standardowych czynników, które bierze się pod uwagę przy tego rodzaju zakupie): ważność rejestracji (REG) i ważność ubezpieczenia (WOF). Od tych dat bowiem zależy jakie wydatki na nas jeszcze czekają w najbliższym czasie. Ważność rejestracji zaznaczana jest na specjalnym kartoniku wsadzanym za szybą. Przed wygaśnięciem tej daty należy dokonać przedłużenia rejestracji (można to dokonać w każdym urzędzie pocztowym – koszt około 150 dolarów za trzy miesiące). WOF (Warrant of Fitness) jest odpowiednikiem naszego badania technicznego i datę ważności takiego badania umieszcza się na nalepce umieszczanej na szybie u góry. WOF należy wykonywać co 6 miesięcy. Koszt wynosi poniżej 100 dolarów.
Jeszcze jedna ważna sprawa. Po przybyciu do Nowej Zelandii dość szybko można zauważyć, że ceny oleju napędowego są dużo tańsze od cen benzyny (różnica wynosi nawet 30%). Jednak kupując samochód nie ma sensu nastawiać się na to, że oszczędzimy kupując auto z silnikiem diesla, ponieważ takie auta zobowiązane są do kupowania winiety na określoną liczbę tysięcy kilometrów. Dostajemy kolejny kartonik z wydrukowanym stanem licznika i stanem licznika do jakiego mamy opłaconą możliwość poruszania się po Nowej Zelandii. W ten sposób potencjalne oszczędności szybko topnieją i w zasadzie koszt będzie niewiele niższy niż w przypadku samochodów z silnikiem benzynowym.